Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Afera? Jaka afera? Czyli rok z życia premiera

Treść

Rządzenie nie jest łatwe. Wie o tym dobrze premier Donald Tusk, który nie pierwszy już rok stoi na czele rządu. 2009 rok przyniósł mu jednak sporo wrażeń.
Z dziurą w budżecie
Każdy rząd, który sprawnie działa i jednocześnie może pochwalić się większością koalicyjną w parlamencie, uchwala najważniejszą ustawę roku - budżet państwa, jeszcze w grudniu roku poprzedniego, by w styczniu dokończyć ostatnie prace w Senacie i, głosując nad jego poprawkami, doszlifować go w Sejmie. Nie inaczej było w tym roku. Jak wspaniały budżet na ten rok przyjął nam parlament, słyszeliśmy z ust ministra finansów Jacka Rostowskiego. "To budżet odpowiedzialności, który zapewni Polsce pewność, stabilność i gwarancję, że nie będzie żadnych zachwiań" - tymi słowami szef resortu finansów opisywał firmowane swoim nazwiskiem arcydzieło. I to mimo że opozycja, a przede wszystkim niezależni od rządu ekonomiści z góry ostrzegali, iż ze względu na spowolnienie gospodarcze budżet w tym kształcie jest nie do zrealizowania.
Budżet państwa był znakomity do momentu, gdy pod koniec stycznia podpisał go prezydent Lech Kaczyński. Niemal nazajutrz premier Donald Tusk do spółki z ministrem Rostowskim ogłosili wielką akcję szukania oszczędności w budżecie. Na zaplanowane wydatki w "budżecie odpowiedzialności" zabrakło bowiem kilkunastu miliardów złotych. Budżet pewności i stabilności, który ciężko nawet nazwać bublem, znowelizowano w lipcu.
Stocznie Misiaka
O wyśrubowanych standardach moralnych w Platformie Obywatelskiej słyszeliśmy wiele. W mijającym roku mieliśmy też wystarczająco dowodów na to, jak one wyglądają naprawdę. W marcu wyszło na jaw, że firma, w której udziały miał senator PO Tomasz Misiak, została wybrana przez Agencję Rozwoju Przemysłu, by doradzała w poszukiwaniu pracy zwalnianym stoczniowcom na podstawie przyjętej przez parlament rządowej ustawy stoczniowej. Przypadkiem oczywiście, w Senacie w pracach nad ustawą aktywny był senator Misiak. Premier Donald Tusk tak pilnie przestrzegał w tym przypadku standardów Platformy, że na kilka dni zabrakło mu słów i udawał, że sprawy nie ma. Nie ostatni raz premier Tusk zastosował manewr, doradzany zapewne przez jego specjalistów od propagandy, by najdłużej jak się da
- w nadziei na przycichnięcie sprawy - nie zabierać głosu w kwestiach stawiających szefa rządu w niezręcznej sytuacji. Dopiero, gdy okazało się, że sprawa jednak nie przycichnie, premier ogłosił, iż wobec Misiaka zostaną wyciągnięte najcięższe konsekwencje. Nie zdążył jednak. Misiak, który miał pokierować kampanią Platformy do Parlamentu Europejskiego, sam zrezygnował z członkostwa w partii. Nie wystarczy opowiadać o standardach moralnych, ale, skoro już się nimi chwali, to wypadałoby je stosować natychmiast, gdy zajdzie taka potrzeba. A może dla wysokich słupków w sondażach wystarczy tylko o nich opowiadać?
Rząd sam się wyżywi
Kto jest za tym, żeby politykom obciąć budżetowe dotacje, które ci często trwonią na wzajemne potyczki? Chyba tylko wśród samych bezpośrednio zainteresowanych tymi pieniędzmi znajdziemy osoby, które nie podniosłyby ręki za tym genialnym rządowym pomysłem. Genialnym, bo nie dość, że pozwoli zyskać uznanie wśród niemal wszystkich wyborców, to przy okazji przyczyni się do wykoszenia opozycji w wyniku odcięcia jej od pieniędzy. W kwietniu Platforma przeprowadziła przez Sejm ustawę ograniczającą dotacje dla partii politycznych. Opozycja podnosiła, że ta inicjatywa doprowadzi do finansowego wykończenia przeciwników politycznych PO. Ta bowiem poradzi sobie innymi sposobami. Chociażby kilkunastotysięcznymi wpłatami od tajemniczych studentów i emerytów, których pieniędzmi finansować miał swoją kampanię Janusz Palikot. Ciągle pamiętamy hasło "rząd sam się wyżywi". Nie musieliśmy długo czekać, bo tylko parę dni, aby się ono ziściło. Pod koniec kwietnia do Warszawy zjechali przywódcy państw Unii Europejskiej na kongres Europejskiej Partii Ludowej, do której w Parlamencie Europejskim należy Platforma Obywatelska. Na stronie internetowej PO zapraszała na inaugurację swojej kampanii wyborczej podczas kongresu. Zaproszenie widniało tam jedynie do czasu, gdy opozycja zwróciła uwagę, że owa inauguracja finansowana jest przez EPL. A według polskiego prawa kampania wyborcza nie może być finansowana ze środków zagranicznych. Choć organa ścigania nie dopatrzyły się naruszenia prawa, to tym razem logika wymyka się przepisom prawnym. Platforma rzeczywiście mogła pozwolić sobie na "festiwal hipokryzji" i ogłoszenie cięć w finansowaniu partii. Sama mogła bowiem liczyć na wsparcie możnych z Unii.
Dotknięty geniuszem
To, że władza absolutna w naszym kraju należy do Donalda Tuska, który - jak ujawnił społeczeństwu były szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak - jest "dotknięty boskim geniuszem", a prezydent, zwłaszcza jeśli jest nim Lech Kaczyński, powinien siedzieć cicho i najlepiej nie wychodzić z Pałacu Prezydenckiego, dla szefa polskiego rządu było chyba oczywistością. Gdy niesforny prezydent chciał kiedyś lecieć na szczyt Unii Europejskiej do Brukseli, premier zabrał mu samolot. Prezydent jednak sobie poradził, czarterując inną maszynę. By do takiej sytuacji już nie doszło, rządzący zdecydowali, aby to Trybunał Konstytucyjny rozstrzygnął spór kompetencyjny premiera i prezydenta. Niespodzianki nie było, bo Trybunał wcale nie zdecydował, że prezydent jest dworzaninem premiera. W maju TK orzekł dokładnie to, co wynika z Konstytucji: prezydent i premier powinni współdziałać w celu wypracowania stanowiska na unijny szczyt, które ostatecznie ustala rząd i prezentuje premier. Prezydent natomiast sam decyduje, czy weźmie udział w unijnym szczycie. Donald Tusk, mając obok siebie cały dwór lizusów, chyba naprawdę zaczął wierzyć w swoją boskość. Orzeczenie Trybunału może choć na chwilę pozwoliło sprowadzić szefa rządu na ziemię.
Europropaganda
Gdy w 2008 r. premier Donald Tusk podczas forum ekonomicznego w Krynicy ogłosił, że wejdziemy do strefy euro w 2011 r., w osłupienie wprawił tym nawet samego ministra finansów. Od tamtej pory hasło "euro w 2011", później zamienione na "euro w 2012", stało się jednak naczelnym propagandowym hasłem rządu Platformy Obywatelskiej. Nic nie szkodzi, że ekonomiści wskazywali, iż do tego czasu nie mamy fizycznych możliwości spełnienia kryteriów wejścia do unii walutowej. Na domiar złego Komisja Europejska zdecydowała o wszczęciu wobec naszego kraju procedury nadmiernego deficytu, co było skutkiem przekroczenia przez Polskę progu 3 proc. relacji długu do produktu krajowego brutto. A ograniczenie deficytu do 3 proc. PKB jest jednym z warunków wejścia do strefy euro. Wskutek m.in. rosnącej dziury w finansach państwa wiceministrowi finansów, pełnomocnikowi rządu ds. wprowadzenia euro Ludwikowi Koteckiemu nie pozostało nic innego, jak tylko wyliczyć, jakich to kryteriów wejścia do strefy euro nie spełniamy i w czerwcu zapowiedzieć nowelizację "mapy drogowej" przyjęcia euro. Przed kilkoma dniami minister finansów Jacek Rostowski ponownie zaczął opowiadać, że Polska będzie gotowa przyjąć euro w 2014. Rostowski jednak dał się już poznać jako ten, który najmocniejszy jest w gębie.
By żyło się lepiej
Standardy działania Platformy Obywatelskiej ponownie dały o sobie znać w lipcu, kiedy ujawniono, jak w życiu radzi sobie rzecznik rządu Paweł Graś.
Od kilkunastu lat Graś wraz z rodziną mieszka w zabytkowej willi w Zabierzowie należącej do niemieckiego przedsiębiorcy. Za mieszkanie tam nic nie płacił, gdyż dom miał zajmować jedynie w zamian za dozorowanie nieruchomości. Oszczędności posła na czynszu mogły wynieść nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie. Premier Donald Tusk - jak zwykle w takich sytuacjach - głos zabrał po kilkudniowym bagatelizowaniu sprawy. Kiedy już przemówił, ogłosił, że ufa swojemu współpracownikowi. Tusk najwyraźniej nie widział nic niestosownego w tym, że polityk, który jako członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych miał dostęp do tajnych informacji, zamieszkuje "za darmo" w willi obywatela innego państwa. Nie mówiąc już o tym, że pojawiły się poważne wątpliwości, czy aby Graś nie powinien płacić podatku od korzyści, jakie odniósł, mieszkając "za darmo". Grasiowi do dziś ani jeden włos z głowy nie spadł.
Hasło z kampanii PO "by żyło się lepiej" chyba długo i w bardzo jednoznacznym kontekście kojarzyło się będzie z partią Donalda Tuska.
Ile warte słowa Tuska?
- Jeżeli do końca sierpnia sprawa polskich stoczni nie znajdzie dobrego finału, to minister Aleksander Grad pożegna się ze swoim stanowiskiem - ogłosił pod koniec lipca premier Donald Tusk. Któż nie chciałby mieć tak stanowczego człowieka na czele rządu? O tym, ile warte jest jego słowo, przekonaliśmy się niecałe dwa miesiące później. - Po rzeczowej analizie dokumentów dotyczących sprawy stoczni nie znajduję powodów, aby zdymisjonować ministra Grada mimo mojej zapowiedzi o groźbie dymisji - powiedział Tusk. Fakt, że słowa nie dotrzymał, tłumaczył tym, że być może swoją deklarację ogłosił zbyt wcześnie; dodał także, iż "nie jest nieomylny". Problem premiera zdaje się nie leżeć w omylności czy nieomylności, ale w tym, że zwykł na prawo i lewo rzucać przeróżnymi obietnicami, nie licząc się z tym, iż wypadałoby je spełniać. Późniejsze wydarzenia wskazały, że mamienie stoczniowców tajemniczym i bogatym inwestorem z Kataru było raczej wyborczą propagandą przed wyborami do PE, a nie realną szansą na uratowanie przemysłu stoczniowego w Polsce.
Miro, Rycho i Zbycho
W październiku światło dzienne ujrzały stenogramy z podsłuchów rozmów czołowych polityków Platformy z lobbystami branży hazardowej, którzy u kolegów z PO próbowali załatwiać korzystne dla siebie zapisy ustawowe. Choć żadnej afery hazardowej podobno nie ma, to jednak premier powyrzucał z rządu zaufanych dotychczas współpracowników, których nazwiska wiązały się - bądź mogły się wiązać - z aferą. Sam natomiast próbuje odciąć się od sprawy, pozostawiając jej wyjaśnienie Sejmowi. Nie wiadomo jednak, czy kiedykolwiek dowiemy się, po co Zbigniew Chlebowski spotykał się z Ryszardem Sobiesiakiem na cmentarzu, dlaczego wiceminister finansów Jacek Kapica musiał się tłumaczyć Tuskowi z proponowania niekorzystnych dla kolegów polityków PO zapisów ustawy hazardowej czy też kto jest odpowiedzialny za prawdopodobny przeciek informacji z kancelarii premiera do hazardowych lobbystów o działaniach CBA. O to, żebyśmy się tego nie dowiedzieli, dba hazardowa komisja śledcza. Najpierw Platforma Obywatelska zdecydowała, że nie odda przewodniczenia komisji parlamentarnej opozycji, później przystąpiła do ośmieszania prac śledczych i szukania rzekomych afer przed kilkoma laty w szeregach dzisiejszej opozycji. A gdy okazało się, że to nie wystarcza, by zatuszować udział w aferze polityków PO, wyrzuciła z komisji śledczych posłów Prawa i Sprawiedliwości i dziś przystąpi do ich przesłuchania.
Współpraca w koalicji
Dla znudzonych ciągłym mówieniem o aferze hazardowej w listopadzie premier przygotował zupełnie inny temat do dyskusji: zmiany w Konstytucji. Przez kilka dni wątek ten nie schodził z czołówek mediów, chociaż z góry było wiadomo, że na rekonstrukcję Ustawy Zasadniczej nie ma politycznej zgody. Premier zaproponował wyraźne ograniczenie kompetencji prezydenta. Jak zapewniał, swój pomysł konsultował z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem, przekonując, że w tej sprawie liczyć może na współpracę koalicjanta. Kilka godzin później okazało się, że ludowcy też byliby skłonni zmieniać kompetencje prezydenta, lecz ich propozycje idą w innym kierunku niż pomysły premiera. Taki sposób konsultacji PO z PSL przestaje już powoli dziwić. Jeśli w tysiącu poprzednich spraw ludowcy grali tak, jak im zagrała Platforma, to w tysiąc pierwszej sprawie i każdej kolejnej koalicjant nie zapyta ich już nawet o zdanie. Bo po co?
Z jeszcze większą dziurą w budżecie
Tak, jak zaczynaliśmy rok budżetem państwa, tak też go kończymy. I tak, jak przed rokiem minister Rostowski opowiadał, że mamy budżet odpowiedzialny, bezpieczny i ostrożny. Różnica między nowym a starym jest jednak taka, że przez ten rok ekipa Donalda Tuska wypracowała jeszcze większą dziurę w budżecie. Oficjalnie dług wynieść ma 52 mld zł, podczas gdy na ten rok zaplanowano deficyt o połowę mniejszy. Nieoficjalnie - 97 miliardów. Tyle bowiem - według wyliczeń opozycji - wyniósłby deficyt, gdyby był liczony tak, jak w latach poprzednich. Z ust ministra finansów mamy dopiero usłyszeć, co rząd planuje zrobić, by powstrzymać narastające zadłużenie. Z przedstawieniem planu minister Rostowski na pewno sobie poradzi, bo jak już wiemy, w opowiadaniu to jest on bardzo dobry.
To nie ja...
Premier Donald Tusk, składając Polakom życzenia świąteczno-noworoczne, życzył m.in. Nowego Roku bez kaca. Starego roku bez kaca trudno już bowiem życzyć. Niezależnie od tego, jak mocną głowę ma Donald Tusk, to po mijającym roku swoich rządów kaca musi mieć potężnego. Tego jednak nie ogłosi. Jak przyjdzie co do czego - a więc do wyborów prezydenckich - możemy co najwyżej usłyszeć w sposób mniej lub bardziej zawoalowany: "To nie ja, nie jestem za nic odpowiedzialny. To wszystko sprawka prezydenta, Schetyny, Chlebowskiego, Drzewieckiego, Grasia, Misiaka, Rostowskiego, Grada...".
Artur Kowalski
Nasz Dziennik 2009-12-28

Autor: wa