Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Utrzymać tempo najszybszych

Treść

O planach i nadziejach związanych ze startem w Rajdzie Dakar mówi motocyklista Jakub Przygoński
W ostatnim Rajdzie Dakar zajął Pan doskonałe jedenaste miejsce. Jak będzie w następnym, który rozpocznie się za kilka dni?
- Byłem jedenasty w klasyfikacji generalnej i pierwszy wśród debiutantów. Teraz mam za sobą następny rok startów, który pozwolił mi poznać dalsze tajniki rajdów motorowych i - co tu ukrywać - chciałbym wykonać krok do przodu, czyli znaleźć się w najlepszej dziesiątce. Trudno jednak cokolwiek przewidzieć, Dakar to trudna i bardzo długa impreza, w której z każdym dniem narasta zmęczenie, a nie można sobie pozwolić na błąd. Ostatnim razem czołowych dwudziestu zawodników przejechało rajd niemal bez problemów i nieplanowanych przygód. To o czymś świadczy.
W tym roku został Pan wicemistrzem świata w rajdach terenowych. Sukces to był spory, a czy zaostrzył apatyt na podobny wynik na Dakarze?
- Tytuł mnie ucieszył, a czy zaostrzył apetyt? Dakar to wyjątkowa impreza, nieporównywalna z żadnym innym rajdem. Podczas całego cyklu mistrzostw wystąpiłem w sześciu eliminacjach, niemal wszystkie poszły po mojej myśli, z wyjątkiem jednych. W Tunezji musiałem się poddać z powodu awarii motocykla, ale na końcowy wynik nie miało to większego wpływu. Na Dakarze podobna sytuacja oznaczałaby kres wszelkich marzeń. Kilka lat temu Marek Dąbrowski skończył ten pustynny maraton na dziewiątym miejscu i jak do tej pory to najlepszy wynik polskiego motocyklisty. Marzę, by go poprawić. Postaram się pojechać jak najszybciej i jednocześnie rozsądnie. Specyfika Dakaru nie pozwala na bezmyślne szarże, często lepiej nawet zwolnić i stracić kilka sekund, niż bezsensownie ryzykować. To nie jest rajd dla jeźdźców bez głowy.
Nie marzy Pan o podium?
- Pewnie, że marzę, ale nie wiem, czy jestem już gotowy o nie walczyć. Na motorze ścigam się już od trzynastu lat, wiem, co to rywalizacja, i to ostra, na granicy bezpieczeństwa, mam dobrą technikę jazdy, ale też ciągle brakuje mi dakarowego doświadczenia.
Na ile jest Pan innym zawodnikiem niż w styczniu, gdy kończył Pan pierwszy w karierze Dakar?
- Coraz lepiej radzę sobie z tempem najlepszych. Podczas Rajdu Egiptu kilka razy podróżowałem z Cyrilem Despresem, legendą rajdów terenowych, i utrzymywałem jego tempo. Taki był zresztą mój cel na cały rok 2009 - zobaczyć, czy i na ile mogę ścigać się z czołówką, elitą.
I jak, w Pana odczuciu, wypadło to porównanie?
- Poprawiłem swoją technikę, zdobyłem sporo cennych doświadczeń i na pewno jestem bliżej najlepszych niż w styczniu. Na ostatnim Dakarze nie byłem w stanie dogonić Despresa, w Egipcie kilka razy go wyprzedziłem. To jest postęp. Dakar to jednak nie tylko trudna, ale także złożona impreza; przez dziewięć tysięcy kilometrów teren, warunki się zmieniają, i to diametralnie. Są odcinki, na których potrafię jechać szybciej od czołówki, ale są też fragmenty, na których dużo tracę, szczególnie kamieniste.
Na czym polega fenomen pustynnego maratonu?
- Odkąd zacząłem jeździć na motocyklu, marzyłem o Dakarze. To rajd obrosły legendą, z niebotyczną skalą trudności. Dla jednych jest przygodą, dla drugich najważniejszym startem w roku, do którego przygotowania trwają pełne 12 miesięcy. Dakar to wyzwanie, ciągła walka z samym sobą, brakiem snu, zmęczeniem, znużeniem, samotnością, czasem lękiem. Trzeba być maksymalnie wytrenowanym, mieć niezawodny sprzęt i umieć go naprawić, gdy jednak jakieś przygody się przytrafią. Fenomen Dakaru polega też na tym, że na mecie tak samo cieszy się zarówno siedemdziesiąty, jak i piąty zawodnik.
Co było dla Pana największym wyzwaniem w debiucie - długość rajdu, zmęczenie organizmu, psychiki?
- Brak snu. Tego nie można wytrenować; gdyby było inaczej, już na miesiąc przed startem pewnie nie zaglądałbym do łóżka. Tymczasem na Dakarze śpi się niewiele, następnego dnia trzeba wstawać o czwartej rano i przez to człowiek czuje się osowiały, zmęczony. Starsi koledzy są już do tego przyzwyczajeni, potrafią sobie radzić. Ja miałem sporo kłopotów. Na szczęście już na motocyklu wszystko przechodziło, wystarczyło przejechać kilkanaście kilometrów, by poczuć się w swoim żywiole. Podczas Dakaru każdy - niezależnie od tego, czy jest wielkim mistrzem, czy debiutantem - przeżywa jakiś kryzys. W debiucie miałem trzy takie dni, podczas których myślałem tylko, jak jechać, by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy w trasie spędza się wiele godzin, codziennie pokonuje kilkaset kilometrów po pustyni, w samotności, ławo się rozkojarzyć. A wtedy łatwo o błąd.
Jak zatem utrzymać maksymalną koncentrację przez te kilkanaście dni?
- Jacek Czachor i Marek Dąbrowski cały czas wpajali mi pewne zasady i sposoby postępowania, stąd już przed debiutem wiedziałem, jak się zachowywać, by Dakar mnie nie zaskoczył i nie zmógł. Mądrość podstawowa brzmi: po osiągnięciu mety trzeba oszczędzać każdą minutę, dokładnie planować, co należy zrobić, by jak najszybciej pójść do łóżka i odpocząć. Brzmi spokojnie i prosto, rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Zwykle kończymy ok. godz. 17.00, 18.00. Schodzimy z motocykla, wysiadamy z samochodów i dostajemy specjalne mapki z trasą na kolejny dzień. Musimy je przejrzeć, przygotować, nanieść swoje notatki, pokolorować. Zajmuje to nawet dwie godziny. Przy okazji trzeba coś zjeść, przyszykować ubranie na następny dzień, porozmawiać z mechanikami i przekazać im swoje uwagi dotyczące sprzętu. O godz. 21.00 wszyscy mamy odprawę, w czasie której organizatorzy opisują trasę kolejnego etapu. Kończy się przeważanie ok. godz. 21.40 i dopiero wtedy idziemy do namiotów. Najwcześniej kładziemy się do łóżek o godz. 22.30, wstajemy o godz. 4.00 rano. Stąd tak wielkie znaczenie czasu, oszczędzania każdej minuty. Wielu zawodników - szczególnie na początku rajdu - marnuje mnóstwo godzin i to ich później gubi. Gdy jeszcze nie odczuwają zmęczenia, wydaje się im, że mogą sobie pozwolić na większy luz, stratę snu; po pięciu dniach przekonują się, jak wielki błąd popełnili.
Jest jakaś recepta na sukces w Dakarze?
- Bardzo dobrze byłoby stale utrzymywać miejsce w czołowej dziesiątce, by być wśród najszybszych i startować na początku. W swoim debiucie poznałem dobrze, co to znaczy przebijać się do przodu z dziewięćdziesiątego miejsca, w nieprawdopodobnym tłoku, tumanach kurzu. A poza tym trzeba być skoncentrowanym od pierwszego do ostatniego kilometra, bezbłędnie nawigować, jechać swoim tempem i nie popełniać błędów.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2009-12-29

Autor: wa