Dr Cameron w objęciach Ministerstwa Prawdy
Treść
"Ultrahomofob", "kryptogej", "Mengele z Nebraski" – to tylko niektóre z obelg, jakimi próbowała zamknąć usta znaczącemu naukowcowi „Gazeta Wyborcza”.
Szczecin, rok 1995. Spotkanie popularnego publicysty z grupką studentów koła naukowego. - Co pan sądzi o Gazecie Wyborczej? - pytają studenci. - Uważam, że traktuje swoich czytelników jak idiotów. Między jej wierszami wije się wąż nietolerancji wobec wszystkich, którzy myślą inaczej niż Adam Michnik - pada odpowiedź.
Jak Państwo sądzą, czy w wolnej Polsce można wypowiedzieć takie słowa? Otóż nie. Wojciech Cejrowski zapłacił za tę zbrodnię sowite odszkodowanie. Bo naraził miłościwie nam panującą "Gazetę" na utratę zaufania publicznego. Tuż po tym jak ona zrobiła z niego Brunatnego Kowboja, pozbawiając wysoko oglądanego programu telewizyjnego i pracy w branży na kilka lat. Ale tego niezawisły sąd nie uznał za krzywdę dziennikarza.
Prof. Zybertowicz przegrał proces z Adamem Michnikiem za słowa: „Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację”. W geście protestu tysiące internautów podpisało się pod tym zdaniem i czeka na procesy z naczelnym Wyborczej.
Podobnych spraw sądowych było, jest i będzie znacznie więcej. Bo w ściganiu nieprawomyślności środowisko „Gazety” przoduje. I w środkach nie przebiera. Najpierw zamilcza, potem flekuje oszczerstwami, ostatecznie ciąga po sądach.
Tylko nie "naukowiec"
Dr Paul Cameron musiał wzbudzić spory popłoch, skoro „Gazeta” zdecydowała się zaatakować jeszcze zanim rozpakował walizki w naszym kraju. Tekst ustawiający przekaz medialny na kolejne dni „Gazeta” puściła jeszcze przed pierwszym wystąpieniem naukowca. To dla redakcji Wyborczej żaden problem – oni już „wiedzieli”, co Cameron powie w ramach swojej „antygejowskiej krucjaty”.
I koniecznie „Cameron”. Broń Boże „doktor”, za żadne skarby „profesor”. Tytuły naukowe Gazeta skrupulatnie wymazała z wszystkich swoich tekstów o naukowcu. Bloger piszący pod pseudonimem oprzecinek z Salonu24 bez skutku próbował dociec dlaczego na łamach Wyborczej Magdalena Środa może liczyć na nieodłączny dopisek „prof.”, a Dr. Cameron rzadko kiedy na własne imię przed nazwiskiem.
Podobnie nie skaził łam Gazety dorobek naukowy dr. Camerona. Przez pierwsze kilka dni Gazeta mantrowała, że wydalono go z Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologicznego. Kiedy do mediów dotarły dokumenty o rezygnacji Camerona z członkostwa organizacji (nawiasem mówiąc od dawna ogólnodostępne w internecie), z lekkim opóźnieniem "Gazeta" zmieniła śpiewkę na: "wystąpił z organizacji, bo się bał, że go wywalą".
Po raz pierwszy z niewygodnym tematem dorobku naukowego dr. Camerona próbował zmierzyć się Sławomir Zagórski w paszkwilu, opublikowanym już po wyjeździe naukowca. Zrobił to - powiedzmy sobie - dość wybiórczo. Słowem nie zająknął się o pracy Doktora jako recenzenta prac zgłaszanych do publikacji w "British Medical Journal" czy "Postgraduate Medical Journal".
Recenzentami, przypomnijmy, zostaje elita naukowców, którzy oceniają prace kolegów z branży, przysyłane do prestiżowych periodyków naukowych. Zagórski przemilczał też wieloletnią pracę dr. Camerona w charakterze biegłego sądowego, akredytowanego w 11 stanach. Podobnie doświadczenie doradcy administracji prezydenta Reagana i wielu amerykańskich kongresmenów. W ogóle nie bardzo będzie zawracał sobie głowę niepasującymi do tezy faktami.
Obrzydliwy dziad
Skupił się za to na obrzydzaniu „Camerona”. Zaczął od opisu gwałtu, jakiego naukowiec miał paść ofiarą jako dziecko. Potem wyśmiał elementy wczesnej publikacji doktora na temat seksualności. W końcu, powołując się na „doniesienia prasowe” sugerował, że zespół Camerona molestował pytaniami o seks respondentów badania naukowego.
Nie tylko Zagórski wpadł na pomysł obrzydzania dr. Camerona. Inni Wyborczy autorzy też korzystali z tej techniki. Pojawił się na przykład taki fragment w relacji z konferencji dla studentów UKSW: - Kiedy przeszedł do opisu detali męskich i damskich genitaliów i odbytu, kilka osób wyszło. - Tego już za wiele! – mówili. – napisała "Wyborcza".
Miałam przyjemność prowadzić wszystkie oficjalne spotkania dr. Camerona w Polsce. Na tym wykładzie wątek narządów płciowych pojawił się raz, w ramach wyjaśnień dlaczego pederaści częściej zapadają na choroby weneryczne, a chodziło o różnice w budowie błon śluzowych. Czytając opis "Wyborczej" widziałam przed oczami obślinionego starca, epatującego fizjologią. Nie miało to nic wspólnego ze spokojnym, merytorycznym wykładem dystyngowanego naukowca, którego byłam świadkiem na UKSW. Ale zdałam sobie sprawę jaki efekt można uzyskać takim zabiegiem manipulacyjnym.
Nie czytać, nie słuchać, rozejść się
Na argumenty geje polegliby sromotnie. I chyba "Gazeta" miała tego świadomość, decydując się na ataki osobiste na prelegenta. Ich problem z dr. Cameronem był taki, że większość badań, na które się powoływał, było nie do podważenia. Jeśli ktoś wyciąga ogólnodostępne statystyki policyjne, sądowe, więzienne, medyczne, rządowe, robione przez badaczy pro- gejowskich, neutralnych i pro-rodzinnych i one wszystkie potwierdzają ten sam przerażający fakt, że geje wielokrotnie częściej dopuszczają się molestowania dzieci, to można go tylko zakrzyczeć albo zakneblować. Inaczej prawda mogłaby obronić się sama.
Bloger oprzecinek zauważa na Salonie24: - Jeśli rzeczywiście są podstawy, by zakwestionować uczciwość wyników uzyskiwanych przez Camerona (a nie sam sposób ich prezentacji), można było to z łatwością uczynić i opublikować rzeczową polemikę. Przy okazji czytelnicy poznaliby parę faktów, statystyk, wzbogaciliby swoją wiedzę. Jak zwykle jednak wygodniej zaserwować gotowe opinie do wierzenia.
Na żadnym spotkaniu, które tłumaczyłam, w żadnym z wywiadów, których byłam świadkiem nikt nie przyniósł danych naukowych, podważających to, co prezentował dr Cameron. Były natomiast to kastety, gwizd, przepychanki, próby zakłócania wystąpień. A ze strony "Gazety Wyborczej" – stek obelg i ubecka w stylu, presja na organizatorów kolejnych spotkań.
Czy jest pan pewien, że chce organizować to spotkanie?
Dzień przed pierwszą konferencją na UKSW wicenaczelny Wyborczej nadał ton, którym zastraszani mieli być organizatorzy kolejnych spotkań z dr Cameronem. - Można by dowodzić, że nauki [Camerona] to wzywanie do nienawiści, czyli czyn zabroniony prawem. Z pewnością zabraniają gadania takich rzeczy konwencje praw człowieka, które Polska podpisała - napisał wicenaczelny na drugiej stronie. - Może można jeszcze odwołać konferencję - dodał kilka zdań później Piotr Pacewicz.
I odwołano. A raczej przeniesiono, dzięki studentom, którzy założyli Komitet Akademickiej Wolności Słowa. Ale na stronach „Gazety” jeszcze długo po ogłoszeniu nowego adresu wykładu widniała wiadomość o jego odwołaniu. Oczywiście przez niedopatrzenie. A informując o odwołaniu, "Gazeta" pisała, że stało się to na skutek interwencji mediów. Być może dla jej czytelników jest jasne, że mówię: „Gazeta Wyborcza”, myślę: media, mówię: media, myślę: Gazeta Wyborcza.
W każdym razie "Wyborcza" nabrała apetytu na blokowanie spotkań z dr. Cameronem w Polsce. KUL-u nie udało się zastraszyć, kadra odważnie broniła wolności słowa. Również abp Życiński, w specyficznym dla siebie zawikłanym stylu przyznał jednak studentom prawdo do rozmowy z dr. Cameronem. Wolność akademicką poparł w międzyczasie abp Nycz, a rektor UKSW, który odwołał pierwsze spotkanie, musiał się nagimnastykować tłumacząc się ze swojej decyzji. Można powiedzieć, że cenzorzy dr. Camerona strzelili sobie w stopę wywołując tak duże awanturę, a wraz z nią oddolny sprzeciw wobec dyktatorskich zapędów lewicowych środowisk.
Pozostało celować w mniejsze wykłady w społecznościach lokalnych. Każde spotkanie ma organizatora, gospodarza, osoby współpracujące. Zawsze da się znaleźć kogoś, kto za dr. Camerona nie będzie umierał. I zasugerować mu, że kłopotów może jeszcze uniknąć. W wielu przypadkach wystarczy jeden telefon, wizyta dziennikarza: – Panie dyrektorze, czy jest pan pewien, że chce organizować to spotkanie w pańskiej szkole? Po co to panu?
Ałtorytety
Na szczęście duch w narodzie nie gaśnie i w środowiskach lokalnych spotkaliśmy wielu wspaniałych, zaangażowanych ludzi, często opozycjonistów zahartowanych jeszcze w dawnych czasach. Jedno z takich spotkań było w Opolu. Nie zabrakło na nim czujnych funkcjonariuszy gazetowego ministerstwa prawdy, którym zawdzięczamy opublikowaną nazajutrz „relację” ze spotkania z "guru homofobów", pod wdzięcznym tytułem „Opole zignorowało homofoba”. Czytałam ten tekst ponad tydzień po wydarzeniach, już po oświadczeniu wydanym przez organizatora spotkania - uniwersytecką "Solidarność", która oprotestowała tekst w Wyborczej. Z artykułu usunięto już wtedy najłatwiejsze do udowodnienia przekłamanie o liczbie słuchaczy. Tytuł tekstu, po cięciach pozbawiony sensu, pozostał jedynym śladem po tamtej manipulacji.
Ale pozostał ciekawszy motyw. W czasie spotkania głos zabierało kilku profesorów. Wstał też magister socjologii i zarzucił dr. Cameronowi brak źródeł. Amerykanin przypomniał badania, na które się powoływał. Zaproponował, żeby magister (do którego zwracał się na wyrost "panie profesorze", jako do wykładowcy) zrobił i przedstawił swoje badania. Zaprosił do debaty naukowej. Już się Państwo pewnie domyślają, że w relacji „Gazety” magister socjologii, dla gazety "uniwersytecki politolog", stał się jedynym oświeconym głosem nauki, a profesorowie, którzy z nim polemizowali, to bezimienni i beztytułowi "zwolennicy psychologa-homofoba". W „Gazecie” nie ma też śladu o odpieraniu zarzutów. Jest za to lament nad tym, że magister nie mógł zadawać pytań w nieskończoność.
Autorytetów naukowych „Gazeta” użyła w całej kampanii nie raz. W roli przeciwników "ultrahomofoba" obsadzano z reguły profesorów, którzy o dr. Cameronie albo "nie słyszeli", albo zdecydowanie popierają cenzurowanie go. "Niewykluczone, że wykorzystuje spotkania na uczelniach, żeby szerzyć nienawiść, i na to nie może być pozwolenia!" - grzmiała Wyborcza ustami jakiegoś wykładowcy. O takich dyżurnych „wypowiadaczach się” na forum Fronda.pl pisze się po prostu „ałtorytety”.
Pożyteczne cytaty
Cytatami z innych osób „Wyborcza” przekazywała najgorsze oszczerstwa i epitety, za które dzięki temu nie musi odpowiadać. Wystarczy zacząć zdanie od "mówią o nim..." a potem można już sypać obelgami: "Mengele z Nebraski", "Goebbels ruchu anty-gejowskiego". "Może jest kryptogejem, jak podejrzewają niektórzy?" pytała „Gazeta” niewinnie.
W usta rozmówców wkłada „Wyborcza” też subtelniejsze przekłamania. Np. o. Prusak stwierdził w wywiadzie, że "[Cameron] lubi się powoływać na naukę Kościoła, szuka w niej sojusznika." To ciekawa teza, bo dr Cameron jest protestantem. Doktrynę katolicką w wielu punktach kwestionuje. Ale skąd o. Prusak ma to wiedzieć, skoro naukowca nigdy nie spotkał. Co naturalnie nie jest żadną przeszkodą w publicznym wypowiadaniu się na temat obcego człowieka.
Czasami zabezpieczenie cytatem jest podwójne. Działacz gejowski na łamach "GW" powie "[Cameron] mówi, a media powtarzają, że należy nas poddać jakiejś kwarantannie. Działacz powołał się na media, a GW na działacza. I w ten sposób można puszczać w obieg, że dr Cameron nawołuje w Polsce do eksterminacji gejów, zamykania w gettach, jest jak kłamca oświęcimski, zbrodniarz wojenny i co tam jeszcze nam wyobraźnia podpowie...
Czasami „Wyborcza” nie wytrzymuje i atakuje poza cytatem, w ramach obiektywnej dziennikarskiej narracji. "Guru homofobów" nie mówi, on "bredzi". Jego "pseudonauka" jest "obłędna". Oczywiście w przeciwieństwie do zawartości kuriozalnego felietonu Sławomira Zagórskiego pod tytułem "Prawdziwa nauka o homoseksualizmie". Zbitka dogmatów gejowskiej propagandy przeszła w Gazecie jako synteza "prawdziwej nauki", bo ten tytuł wbrew pozorom nie był żartobliwy!
Stare, ale jare
W większości tekstów "GW" sięga też po stare chwyty z elementarza propagandy gejowskiej: wyolbrzymiać zjawisko homoseksualizmu, idealizować gejów, abstrahować od konkretów, mówić sloganami, a przede wszystkim przedstawiać ich jak ofiary, a oponentów jako okrutnych opresorów.
Stąd już w pierwszym artykule "GW" spotykamy Adama, homoseksualnego studenta UKSW, któremu plakat konferencji „przysporzyłby cierpień”. Jednocześnie czytelnikowi nigdy nie wolno pomyśleć, że inny plakat rozklejony w tym czasie na UKSW, ogłaszający spotkanie z skrajnym lewicowcem Slavoyem Zizkiem, przysporzyć może cierpień tym studentom, których dziadkom komuniści wyrywali paznokcie.
Kolejne produkcje oparte na tej zasadzie to wywiad z gejem pod sugestywnym tytułem "Dlaczego nas dyskryminujecie?". Do tego opowieści o ogolonych dresiarzach, którzy brzydko spojrzeli na dziennikarza GW jak szedł na konferencję. Oczywiście ani słowa o kasteciarzach, którzy czekali na dr. Camerona, ani o gejach, którzy oblali go krwią zakażoną HIV-em, ani o groźbach śmierci za sprzeciwianie się gejowskim interesom.
Monopol na myślenie
I jak tu się dziwić, że o "GW" mówią „wybiórcza”, a Rafał Ziemkiewicz drze ją na antenie telewizji publicznej nazywając „szmatą załganą”? Jak dziwić się tysiącom „podziękowań za 20 lat manipulacji”, które wypisują internauci na stronie Dziekujemy.pl?
Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej zrobiło kiedyś prosty eksperyment. Policzyli teksty o homoseksualizmie w gazetach codziennych. Okazało się, że Wyborcza nie tylko kilkukrotnie przewyższa liczbą tekstów o gejach inne dzienniki, ale zabarwienie tych artykułów jest wręcz monolitycznie spójne. Po prostu nie ma dyskusji na ten temat. Istnieją dogmaty i srogie konsekwencje za odstępstwa od nauki kapłanów opinii z ul. Czerskiej.
Być może i mnie gazetowe „ministerstwo prawdy” rodem z Orwell’a zechce kiedyś spozycjonować procesem sądowym. A silniejsi ode mnie dostali po kieszeni i reputacji. Dlatego jeśli przeczytają Państwo gdzieś moje zasądzone wyrokiem przeprosiny GW, proszę sobie ich w ogóle nie brać do serca. To, że kogoś przydepnęli, nie zmienia faktu, że większość ludzi w głębi serca dąży do prawdy, a każda dyktatura kiedyś pęka.
Joanna Najfeld
Tekst ukaże się w wersji papierowej wraz z obszernym wywiadem z dr. Paulem Cameronem w dwumiesięczniku „Polonia Christiana”.
Fronda 2009-05-29
Fot. Warto Rozmawiac
Szczecin, rok 1995. Spotkanie popularnego publicysty z grupką studentów koła naukowego. - Co pan sądzi o Gazecie Wyborczej? - pytają studenci. - Uważam, że traktuje swoich czytelników jak idiotów. Między jej wierszami wije się wąż nietolerancji wobec wszystkich, którzy myślą inaczej niż Adam Michnik - pada odpowiedź.
Jak Państwo sądzą, czy w wolnej Polsce można wypowiedzieć takie słowa? Otóż nie. Wojciech Cejrowski zapłacił za tę zbrodnię sowite odszkodowanie. Bo naraził miłościwie nam panującą "Gazetę" na utratę zaufania publicznego. Tuż po tym jak ona zrobiła z niego Brunatnego Kowboja, pozbawiając wysoko oglądanego programu telewizyjnego i pracy w branży na kilka lat. Ale tego niezawisły sąd nie uznał za krzywdę dziennikarza.
Prof. Zybertowicz przegrał proces z Adamem Michnikiem za słowa: „Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację”. W geście protestu tysiące internautów podpisało się pod tym zdaniem i czeka na procesy z naczelnym Wyborczej.
Podobnych spraw sądowych było, jest i będzie znacznie więcej. Bo w ściganiu nieprawomyślności środowisko „Gazety” przoduje. I w środkach nie przebiera. Najpierw zamilcza, potem flekuje oszczerstwami, ostatecznie ciąga po sądach.
Tylko nie "naukowiec"
Dr Paul Cameron musiał wzbudzić spory popłoch, skoro „Gazeta” zdecydowała się zaatakować jeszcze zanim rozpakował walizki w naszym kraju. Tekst ustawiający przekaz medialny na kolejne dni „Gazeta” puściła jeszcze przed pierwszym wystąpieniem naukowca. To dla redakcji Wyborczej żaden problem – oni już „wiedzieli”, co Cameron powie w ramach swojej „antygejowskiej krucjaty”.
I koniecznie „Cameron”. Broń Boże „doktor”, za żadne skarby „profesor”. Tytuły naukowe Gazeta skrupulatnie wymazała z wszystkich swoich tekstów o naukowcu. Bloger piszący pod pseudonimem oprzecinek z Salonu24 bez skutku próbował dociec dlaczego na łamach Wyborczej Magdalena Środa może liczyć na nieodłączny dopisek „prof.”, a Dr. Cameron rzadko kiedy na własne imię przed nazwiskiem.
Podobnie nie skaził łam Gazety dorobek naukowy dr. Camerona. Przez pierwsze kilka dni Gazeta mantrowała, że wydalono go z Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologicznego. Kiedy do mediów dotarły dokumenty o rezygnacji Camerona z członkostwa organizacji (nawiasem mówiąc od dawna ogólnodostępne w internecie), z lekkim opóźnieniem "Gazeta" zmieniła śpiewkę na: "wystąpił z organizacji, bo się bał, że go wywalą".
Po raz pierwszy z niewygodnym tematem dorobku naukowego dr. Camerona próbował zmierzyć się Sławomir Zagórski w paszkwilu, opublikowanym już po wyjeździe naukowca. Zrobił to - powiedzmy sobie - dość wybiórczo. Słowem nie zająknął się o pracy Doktora jako recenzenta prac zgłaszanych do publikacji w "British Medical Journal" czy "Postgraduate Medical Journal".
Recenzentami, przypomnijmy, zostaje elita naukowców, którzy oceniają prace kolegów z branży, przysyłane do prestiżowych periodyków naukowych. Zagórski przemilczał też wieloletnią pracę dr. Camerona w charakterze biegłego sądowego, akredytowanego w 11 stanach. Podobnie doświadczenie doradcy administracji prezydenta Reagana i wielu amerykańskich kongresmenów. W ogóle nie bardzo będzie zawracał sobie głowę niepasującymi do tezy faktami.
Obrzydliwy dziad
Skupił się za to na obrzydzaniu „Camerona”. Zaczął od opisu gwałtu, jakiego naukowiec miał paść ofiarą jako dziecko. Potem wyśmiał elementy wczesnej publikacji doktora na temat seksualności. W końcu, powołując się na „doniesienia prasowe” sugerował, że zespół Camerona molestował pytaniami o seks respondentów badania naukowego.
Nie tylko Zagórski wpadł na pomysł obrzydzania dr. Camerona. Inni Wyborczy autorzy też korzystali z tej techniki. Pojawił się na przykład taki fragment w relacji z konferencji dla studentów UKSW: - Kiedy przeszedł do opisu detali męskich i damskich genitaliów i odbytu, kilka osób wyszło. - Tego już za wiele! – mówili. – napisała "Wyborcza".
Miałam przyjemność prowadzić wszystkie oficjalne spotkania dr. Camerona w Polsce. Na tym wykładzie wątek narządów płciowych pojawił się raz, w ramach wyjaśnień dlaczego pederaści częściej zapadają na choroby weneryczne, a chodziło o różnice w budowie błon śluzowych. Czytając opis "Wyborczej" widziałam przed oczami obślinionego starca, epatującego fizjologią. Nie miało to nic wspólnego ze spokojnym, merytorycznym wykładem dystyngowanego naukowca, którego byłam świadkiem na UKSW. Ale zdałam sobie sprawę jaki efekt można uzyskać takim zabiegiem manipulacyjnym.
Nie czytać, nie słuchać, rozejść się
Na argumenty geje polegliby sromotnie. I chyba "Gazeta" miała tego świadomość, decydując się na ataki osobiste na prelegenta. Ich problem z dr. Cameronem był taki, że większość badań, na które się powoływał, było nie do podważenia. Jeśli ktoś wyciąga ogólnodostępne statystyki policyjne, sądowe, więzienne, medyczne, rządowe, robione przez badaczy pro- gejowskich, neutralnych i pro-rodzinnych i one wszystkie potwierdzają ten sam przerażający fakt, że geje wielokrotnie częściej dopuszczają się molestowania dzieci, to można go tylko zakrzyczeć albo zakneblować. Inaczej prawda mogłaby obronić się sama.
Bloger oprzecinek zauważa na Salonie24: - Jeśli rzeczywiście są podstawy, by zakwestionować uczciwość wyników uzyskiwanych przez Camerona (a nie sam sposób ich prezentacji), można było to z łatwością uczynić i opublikować rzeczową polemikę. Przy okazji czytelnicy poznaliby parę faktów, statystyk, wzbogaciliby swoją wiedzę. Jak zwykle jednak wygodniej zaserwować gotowe opinie do wierzenia.
Na żadnym spotkaniu, które tłumaczyłam, w żadnym z wywiadów, których byłam świadkiem nikt nie przyniósł danych naukowych, podważających to, co prezentował dr Cameron. Były natomiast to kastety, gwizd, przepychanki, próby zakłócania wystąpień. A ze strony "Gazety Wyborczej" – stek obelg i ubecka w stylu, presja na organizatorów kolejnych spotkań.
Czy jest pan pewien, że chce organizować to spotkanie?
Dzień przed pierwszą konferencją na UKSW wicenaczelny Wyborczej nadał ton, którym zastraszani mieli być organizatorzy kolejnych spotkań z dr Cameronem. - Można by dowodzić, że nauki [Camerona] to wzywanie do nienawiści, czyli czyn zabroniony prawem. Z pewnością zabraniają gadania takich rzeczy konwencje praw człowieka, które Polska podpisała - napisał wicenaczelny na drugiej stronie. - Może można jeszcze odwołać konferencję - dodał kilka zdań później Piotr Pacewicz.
I odwołano. A raczej przeniesiono, dzięki studentom, którzy założyli Komitet Akademickiej Wolności Słowa. Ale na stronach „Gazety” jeszcze długo po ogłoszeniu nowego adresu wykładu widniała wiadomość o jego odwołaniu. Oczywiście przez niedopatrzenie. A informując o odwołaniu, "Gazeta" pisała, że stało się to na skutek interwencji mediów. Być może dla jej czytelników jest jasne, że mówię: „Gazeta Wyborcza”, myślę: media, mówię: media, myślę: Gazeta Wyborcza.
W każdym razie "Wyborcza" nabrała apetytu na blokowanie spotkań z dr. Cameronem w Polsce. KUL-u nie udało się zastraszyć, kadra odważnie broniła wolności słowa. Również abp Życiński, w specyficznym dla siebie zawikłanym stylu przyznał jednak studentom prawdo do rozmowy z dr. Cameronem. Wolność akademicką poparł w międzyczasie abp Nycz, a rektor UKSW, który odwołał pierwsze spotkanie, musiał się nagimnastykować tłumacząc się ze swojej decyzji. Można powiedzieć, że cenzorzy dr. Camerona strzelili sobie w stopę wywołując tak duże awanturę, a wraz z nią oddolny sprzeciw wobec dyktatorskich zapędów lewicowych środowisk.
Pozostało celować w mniejsze wykłady w społecznościach lokalnych. Każde spotkanie ma organizatora, gospodarza, osoby współpracujące. Zawsze da się znaleźć kogoś, kto za dr. Camerona nie będzie umierał. I zasugerować mu, że kłopotów może jeszcze uniknąć. W wielu przypadkach wystarczy jeden telefon, wizyta dziennikarza: – Panie dyrektorze, czy jest pan pewien, że chce organizować to spotkanie w pańskiej szkole? Po co to panu?
Ałtorytety
Na szczęście duch w narodzie nie gaśnie i w środowiskach lokalnych spotkaliśmy wielu wspaniałych, zaangażowanych ludzi, często opozycjonistów zahartowanych jeszcze w dawnych czasach. Jedno z takich spotkań było w Opolu. Nie zabrakło na nim czujnych funkcjonariuszy gazetowego ministerstwa prawdy, którym zawdzięczamy opublikowaną nazajutrz „relację” ze spotkania z "guru homofobów", pod wdzięcznym tytułem „Opole zignorowało homofoba”. Czytałam ten tekst ponad tydzień po wydarzeniach, już po oświadczeniu wydanym przez organizatora spotkania - uniwersytecką "Solidarność", która oprotestowała tekst w Wyborczej. Z artykułu usunięto już wtedy najłatwiejsze do udowodnienia przekłamanie o liczbie słuchaczy. Tytuł tekstu, po cięciach pozbawiony sensu, pozostał jedynym śladem po tamtej manipulacji.
Ale pozostał ciekawszy motyw. W czasie spotkania głos zabierało kilku profesorów. Wstał też magister socjologii i zarzucił dr. Cameronowi brak źródeł. Amerykanin przypomniał badania, na które się powoływał. Zaproponował, żeby magister (do którego zwracał się na wyrost "panie profesorze", jako do wykładowcy) zrobił i przedstawił swoje badania. Zaprosił do debaty naukowej. Już się Państwo pewnie domyślają, że w relacji „Gazety” magister socjologii, dla gazety "uniwersytecki politolog", stał się jedynym oświeconym głosem nauki, a profesorowie, którzy z nim polemizowali, to bezimienni i beztytułowi "zwolennicy psychologa-homofoba". W „Gazecie” nie ma też śladu o odpieraniu zarzutów. Jest za to lament nad tym, że magister nie mógł zadawać pytań w nieskończoność.
Autorytetów naukowych „Gazeta” użyła w całej kampanii nie raz. W roli przeciwników "ultrahomofoba" obsadzano z reguły profesorów, którzy o dr. Cameronie albo "nie słyszeli", albo zdecydowanie popierają cenzurowanie go. "Niewykluczone, że wykorzystuje spotkania na uczelniach, żeby szerzyć nienawiść, i na to nie może być pozwolenia!" - grzmiała Wyborcza ustami jakiegoś wykładowcy. O takich dyżurnych „wypowiadaczach się” na forum Fronda.pl pisze się po prostu „ałtorytety”.
Pożyteczne cytaty
Cytatami z innych osób „Wyborcza” przekazywała najgorsze oszczerstwa i epitety, za które dzięki temu nie musi odpowiadać. Wystarczy zacząć zdanie od "mówią o nim..." a potem można już sypać obelgami: "Mengele z Nebraski", "Goebbels ruchu anty-gejowskiego". "Może jest kryptogejem, jak podejrzewają niektórzy?" pytała „Gazeta” niewinnie.
W usta rozmówców wkłada „Wyborcza” też subtelniejsze przekłamania. Np. o. Prusak stwierdził w wywiadzie, że "[Cameron] lubi się powoływać na naukę Kościoła, szuka w niej sojusznika." To ciekawa teza, bo dr Cameron jest protestantem. Doktrynę katolicką w wielu punktach kwestionuje. Ale skąd o. Prusak ma to wiedzieć, skoro naukowca nigdy nie spotkał. Co naturalnie nie jest żadną przeszkodą w publicznym wypowiadaniu się na temat obcego człowieka.
Czasami zabezpieczenie cytatem jest podwójne. Działacz gejowski na łamach "GW" powie "[Cameron] mówi, a media powtarzają, że należy nas poddać jakiejś kwarantannie. Działacz powołał się na media, a GW na działacza. I w ten sposób można puszczać w obieg, że dr Cameron nawołuje w Polsce do eksterminacji gejów, zamykania w gettach, jest jak kłamca oświęcimski, zbrodniarz wojenny i co tam jeszcze nam wyobraźnia podpowie...
Czasami „Wyborcza” nie wytrzymuje i atakuje poza cytatem, w ramach obiektywnej dziennikarskiej narracji. "Guru homofobów" nie mówi, on "bredzi". Jego "pseudonauka" jest "obłędna". Oczywiście w przeciwieństwie do zawartości kuriozalnego felietonu Sławomira Zagórskiego pod tytułem "Prawdziwa nauka o homoseksualizmie". Zbitka dogmatów gejowskiej propagandy przeszła w Gazecie jako synteza "prawdziwej nauki", bo ten tytuł wbrew pozorom nie był żartobliwy!
Stare, ale jare
W większości tekstów "GW" sięga też po stare chwyty z elementarza propagandy gejowskiej: wyolbrzymiać zjawisko homoseksualizmu, idealizować gejów, abstrahować od konkretów, mówić sloganami, a przede wszystkim przedstawiać ich jak ofiary, a oponentów jako okrutnych opresorów.
Stąd już w pierwszym artykule "GW" spotykamy Adama, homoseksualnego studenta UKSW, któremu plakat konferencji „przysporzyłby cierpień”. Jednocześnie czytelnikowi nigdy nie wolno pomyśleć, że inny plakat rozklejony w tym czasie na UKSW, ogłaszający spotkanie z skrajnym lewicowcem Slavoyem Zizkiem, przysporzyć może cierpień tym studentom, których dziadkom komuniści wyrywali paznokcie.
Kolejne produkcje oparte na tej zasadzie to wywiad z gejem pod sugestywnym tytułem "Dlaczego nas dyskryminujecie?". Do tego opowieści o ogolonych dresiarzach, którzy brzydko spojrzeli na dziennikarza GW jak szedł na konferencję. Oczywiście ani słowa o kasteciarzach, którzy czekali na dr. Camerona, ani o gejach, którzy oblali go krwią zakażoną HIV-em, ani o groźbach śmierci za sprzeciwianie się gejowskim interesom.
Monopol na myślenie
I jak tu się dziwić, że o "GW" mówią „wybiórcza”, a Rafał Ziemkiewicz drze ją na antenie telewizji publicznej nazywając „szmatą załganą”? Jak dziwić się tysiącom „podziękowań za 20 lat manipulacji”, które wypisują internauci na stronie Dziekujemy.pl?
Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej zrobiło kiedyś prosty eksperyment. Policzyli teksty o homoseksualizmie w gazetach codziennych. Okazało się, że Wyborcza nie tylko kilkukrotnie przewyższa liczbą tekstów o gejach inne dzienniki, ale zabarwienie tych artykułów jest wręcz monolitycznie spójne. Po prostu nie ma dyskusji na ten temat. Istnieją dogmaty i srogie konsekwencje za odstępstwa od nauki kapłanów opinii z ul. Czerskiej.
Być może i mnie gazetowe „ministerstwo prawdy” rodem z Orwell’a zechce kiedyś spozycjonować procesem sądowym. A silniejsi ode mnie dostali po kieszeni i reputacji. Dlatego jeśli przeczytają Państwo gdzieś moje zasądzone wyrokiem przeprosiny GW, proszę sobie ich w ogóle nie brać do serca. To, że kogoś przydepnęli, nie zmienia faktu, że większość ludzi w głębi serca dąży do prawdy, a każda dyktatura kiedyś pęka.
Joanna Najfeld
Tekst ukaże się w wersji papierowej wraz z obszernym wywiadem z dr. Paulem Cameronem w dwumiesięczniku „Polonia Christiana”.
Fronda 2009-05-29
Fot. Warto Rozmawiac
Autor: wa