Jeden sukces wszystko odmieni
Treść
Rozmowa z Katarzyną Karasińską, najlepszą polską narciarką alpejską
Kolejny sezon alpejskiego Pucharu Świata został zainaugurowany 24 października w austriackim Soelden, tymczasem Pani próżno było szukać na liście startowej. Co się stało?
- Musiałam usunąć narośl z palca lewej stopy. Problem może nie był duży, ale gdybym go zbagatelizowała, ból mógłby nasilić się tak bardzo, że nie byłabym w stanie jeździć na nartach. Podobne kłopoty miewałam rokrocznie; starałam się dopasowywać buty, ale zawsze po jakimś czasie zaczynały mnie uwierać. Długo stosowałam leczenie zachowawcze, nie usuwając przyczyny, teraz postanowiłam pójść na całość. Dziś wszystko wygląda już dobrze, szwów nie ma, pozostał tylko mały strupek. Wróciłam do normalnych treningów kondycyjnych, ale narciarskiego buta jeszcze nie założyłam. Zamierzam to zrobić pod koniec tygodnia.
Zabieg zakłócił przebieg przygotowań do sezonu?
- Nie, wypadły mi praktycznie tylko zawody w Soelden. Wcześniej zrealizowałam wszystkie plany; szczególnie owocne było trzytygodniowe zgrupowanie w Nowej Zelandii, na którym wystartowałyśmy w pierwszych zawodach, mając okazję sprawdzić się na tle rywalek. W piątek nasza grupa jedzie na kolejny obóz, mam nadzieję, że razem za mną. 14 listopada w fińskim Levi odbędzie się slalom zaliczany do pucharowej klasyfikacji, chciałabym w nim wystąpić. Mimo wszystko jestem pozytywnie nastawiona.
Na razie nie może się Pani pochwalić olimpijską kwalifikacją. Aby ją zdobyć, musi się Pani znaleźć dwa razy w najlepszej szesnastce zawodów PŚ. To wyzwanie, którego trzeba się lękać, czy też któremu spokojnie można podołać?
- Można mu podołać, choć w porównaniu z igrzyskami w Turynie jest dużo trudniej. Wtedy wystarczyło dwukrotnie znaleźć się w trzydziestce. Jeśli jednak ktoś jest przygotowany, czuje się pewnie, nie powinien mieć z tym dużych problemów. Wierzę, że nie tylko zdobędę kwalifikację, ale i uczynię to szybko, by potem móc już spokojnie trenować pod kątem igrzysk.
Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że stanie się Pani pierwszą od dłuższego czasu Polką, która zadomowi się na stałe w alpejskiej czołówce. Apetyty zaostrzyło zwłaszcza znakomite 12. miejsce w slalomie wywalczone w grudniu 2006 roku w austriackim Semmering. Potem jednak coś się zacięło, dlaczego?
- No tak, za mną dwa gorsze sezony, w których zamiast cieszyć się z regularnych lokat w piętnastce, musiałam martwić, się czy w ogóle zakwalifikuję się do finałowych przejazdów. Wielokrotnie razem ze szkoleniowcami zastanawiałam się, co może być tego przyczyną, zwłaszcza że treningi i występy kontrolne wyglądały naprawdę dobrze. Jednoznacznej odpowiedzi nie znaleźliśmy. Nałożyły się małe błędy w przygotowaniach i stres potęgowany każdym kolejnym nieudanym startem. Bardzo chciałam wrócić jak najszybciej, a gdy człowiek czegoś bardzo chce, czasami bywa trudniej. I w ten sposób zamiast piąć się w górę, traciłam motywację. Cały czas czekałam na jakieś bardzo dobre zawody, które mogły wszystko odmienić, dać mi większą pewność siebie, wzmocnić psychicznie i prawdę powiedziawszy czekam nadal. Mam jednak w sobie wiarę, że lepsze czasy nadejdą. Niektórzy uważają też, że często zadaję za dużo pytań, analizuję, zastanawiam się, co i jak powinnam zrobić, zamiast po prostu pojechać w dół, bez ceremonii. Cóż, nie sposób im odmówić racji (śmiech).
Od początku roku Pani i koleżanki z kadry pracują z nowym trenerem. Austriaka Rolanda Baira zastąpił Włoch Livio Magoni. Jakie nowinki wprowadził?
- Od razu zwrócił uwagę na naszą technikę, a konkretnie na jej niedostatki. Na dzień dobry poinformował nas, że mamy złe nawyki i tak naprawdę było sztuką, że osiągałyśmy jakieś wyniki. Zaczęłyśmy więc trenować coś zupełnie innego niż do tej pory. Było ciężko, bo nie da się szybko pozbyć nawyków. Początkowo nawet nie do końca wierzyłyśmy Livio, jego niektóre pomysły wydawały się nam niezrozumiałe. Ale z czasem zauważyłyśmy, że jeździmy lepiej, pewniej, szybciej.
Dziś ta nić porozumienia jest już trwalsza?
- Początki były trudne także - a może przede wszystkim - dlatego, że żadna z nas nie zna włoskiego, a Livio nie mówi za dobrze po angielsku. Na szczęście przełamaliśmy tę barierę; teraz niuanse i szczegóły potrafimy sobie przekazywać nawet językiem migowym. Nowy trener wprowadził wiele elementów szybkościowych supergiganta i zjazdu. Wcześniej jeśli już zakładaliśmy dłuższe narty, to tylko z doskoku, z dnia na dzień. Teraz jest to rozciągnięte w czasie, zaczynamy od luźnej jazdy, stopniowo przechodząc na bramki. Dzięki temu mogłyśmy przyzwyczaić się do sprzętu, nowych warunków, prędkości, skoków etc. Nie muszę dodawać, że prędkość w supergigancie jest nieporównywalnie większa niż w slalomie, w którym się specjalizuję. Dawniej trochę mnie przerażała, teraz się z nią oswoiłam. Dzięki temu udoskonaliłam technikę, na trasie czuję się pewniej, nawet pędząc w dół z wielką prędkością, wiem, co robić, na czym się skupić, pewne czynności stają się już automatyczne.
Współpracuje Pani też ze specjalistą od przygotowania fizycznego, i to z najwyższej półki. Jacek Choynowski w przeszłości prowadził przecież najlepsze alpejki świata.
- Zgadza się, prowadził medalistki mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, m.in. Anję Paerson i Lindsey Vonn. Te nazwiska coś znaczą. A jeszcze wcześniej trenował z pływakami. Pod okiem pana Jacka pracuję już ponad rok. Jest on osobą szalenie wymagającą, do każdego zawodnika podchodzi indywidualnie, zajmuje się nie tylko treningiem kondycyjnym, ale i mentalnym. Dużo rozmawiamy, analizujemy. Mogę wręcz powiedzieć, że jest dla mnie jak rodzic. Mam do niego pełne zaufanie i już widzę efekty pracy. Czasami zastanawiam się, że gdybym trafiła pod jego opiekę kilka lat wcześniej, moja kariera mogła wyglądać zupełnie inaczej.
Kiedy zatem doczekamy się polskiej alpejki w światowej czołówce?
- Mamy mistrza w skokach, mistrzynię w biegach, przydałoby się mieć mistrza i w narciarstwie alpejskim. Pracujemy ciężko. Polski Związek Narciarski zapewnia nam komfort przygotowań, nie możemy na nic narzekać i mocno wierzę, że wreszcie się przełamiemy. Trener Magoni powtarza nam często, że jesteśmy już blisko, musimy tylko zrobić jeden, ostatni krok. Zazwyczaj jednak bywa on najtrudniejszy.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-11-04
Autor: wa