Kiedyś zdobędę olimpijski medal
Treść
Rozmowa z Eweliną Staszulonek, reprezentantką Polski w saneczkarstwie
Przygotowania do olimpijskiego sezonu rozpoczęły się dla Pani nieszczególnie, bo od zdrowotnego alarmu.
- Bardziej sygnału, nie przesadzajmy. Faktem jest jednak, iż mocno się przestraszyłam. Już po pierwszym truchcie na mojej nodze zauważyłam obrzęk wokół jednej z trzech śrub w okolicy kolana, trzymających górną część kości piszczelowej. Błyskawicznie zdecydowałam się na rentgen i USG, okazało się, że przyczyną zaczerwienienia był kawałek mięśnia przyczepiony do śruby. Podczas biegu zaczął się odrywać. Na szczęście to nic groźnego, przyczyną było nadmierne obciążenie treningami. Sposobem były biegi krótsze, ale częstsze, to pomogło poradzić sobie z problemem. Poza tym pracuję już normalnie, dużo czasu spędzam na siłowni, krótko mówiąc, wierzę, że na czas igrzysk przygotuję wysoką formę.
Te śruby to "pamiątki" po operacji, jaką musiała Pani przejść po dramatycznym wypadku na torze w Cesanie. Czy pojawia się on jeszcze we wspomnieniach?
- Czasami zdarza się, że pewne obrazy wracają, zresztą moja noga przypomina mi o nim codziennie. Nie jest to jednak żaden paraliżujący strach, gdyby tak było, to pewnie bym już nie uprawiała sportu. Wypadek był straszny, gdy zobaczyłam złamaną nogę, z płaczem powiedziałam do trenera, że już chyba nigdy nie wsiądę do sanek, szczęśliwie wszystko potoczyło się dobrze. Przeszłam trzy operacje, mam w nodze kilka śrub, jedna nawet wystaje (śmiech), nie mogę klękać na lewe kolano, lecz nie narzekam. Przyzwyczaiłam się, nie wstydzę się, zresztą po olimpiadzie śruby zostaną wyciągnięte. Może tylko jedną zachowam - na pamiątkę.
Nie obawiała się Pani powrotu do sportu?
- Pewnie, że się obawiałam, to chyba naturalne. Nie wiedziałam, jak psychicznie wytrzymam obciążenia, prędkość, robiłam jednak wszystko, by zachować maksymalną koncentrację na samym starcie i udało się. Od wypadku do powrotu minął rok z małym kawałkiem, wróciłam i od razu zajęłam siódme miejsce w zawodach Pucharu Świata w Igls. Czułam się wtedy fantastycznie.
To był najważniejszy, największy sukces w dotychczasowej karierze?
- Ważny, ale chyba wyżej cenię piątą pozycję na zawodach w Cesanie. Poza tym byłam na igrzyskach w Turynie, gdzie co prawda uzyskałam piętnasty wynik, ale olimpiada to olimpiada - coś niepowtarzalnego. A na największy sukces jeszcze czekam. Jak każdemu marzy mi się podium igrzysk, jeśli nie w Vancouver, to w Soczi. Wierzę, ba, jestem przekonana, że mogę na nim stanąć.
Najpierw jednak musi Pani znaleźć sposób na niemiecką koalicję, która od lat rozdaje karty w saneczkarstwie. A to naprawdę wielkie wyzwanie.
- Wiem. Ale Niemki są takimi samymi dziewczynami jak ja, nie maszynami zaprogramowanymi na zwycięstwa. Mają tylko fantastyczne saneczkarskie tradycje, cztery tory, na których mogą trenować i podnosić swe umiejętności, mnóstwo oddanych ślizgów, dzięki którym mogą szukać niuansów tak naprawdę decydujących o sukcesie. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie są nie do pokonania, jestem w stanie się do nich zbliżyć.
Od dłuższego czasu trenuje Pani z niemiecką kadrą, najczęściej w ośrodku w Koenigsee. Pomaga?
- Pomaga. W Polsce niestety nie ma gdzie jeździć, brakuje nam toru, to problem, ale na dużo dłuższą dyskusję. Muszę więc szukać innych rozwiązań, korzystam z uprzejmości Niemców i muszę przyznać, że nasza współpraca wygląda naprawdę fajnie. Dobrze się znamy, świetnie mnie traktują, nie skrywają jakichś tajemnic sukcesu. Oczywiście chciałabym móc pracować w Polsce, ale coraz bardziej się obawiam, że nie będzie mi to dane. Plany budowy toru istnieją od dawna, cały czas coś staje na drodze. Oby moje młodsze koleżanki miały pod tym względem lepiej.
Co musi Pani poprawić, by zbliżyć się do Niemek?
- Przede wszystkim start, tu mam najwięcej rezerw. To element kluczowy, bo dzięki niemu rozpędzamy sanki. Ogólnie jednak mówiąc, w saneczkarstwie wygrywa ten, kto potrafi znaleźć jak najlepszą linię jazdy i przy jak najmniejszym sterowaniu (ciałem, rękami, nogami) dotrzeć do mety. Nie ma jednej, optymalnej linii, każdy ją układa pod siebie, wszystko oczywiście odbywa się w granicy paru centymetrów, jedna osoba jedzie ciut wyżej, druga niżej. Zależy to m.in. od wagi.
Sprzęt odgrywa ważną rolę, można za jego pomocą zdobywać przewagę?
- Każde sanki są inne, robione pod danego zawodnika. Nie ma dwóch identycznych. Detale przygotowujemy sami, pod nadzorem trenera. Można szukać przewagi w używanych metalach (oczywiście w ramach przepisów), są szybsze, wolniejsze, dzięki nim zyskujemy ułamki ułamków sekund. Ważniejszy od sanek jest jednak człowiek, budowa jego ciała, opory powietrza, jakie stawia, znalezienie odpowiedniej pozycji do jazdy. Im dłuższe, szybsze ręce, tym lepiej. Poza tym niebagatelną rolę odgrywa orientacja w terenie, jeździmy tak wysoko na wirażach, że bardzo się przydaje. Nie wspominam już o prędkości. Nie można się jej bać.
Ile "wyciągają" sanki?
- Około 140 kilometrów na godzinę. Zazwyczaj podróżujemy z prędkością 120-130 kilometrów na godzinę.
To szaleństwo!
- Owszem (śmiech). Często sobie żartujemy, że normalny człowiek na sanki nie wsiądzie, zwłaszcza że jedziemy praktycznie bez żadnego zabezpieczenia.
Nie odczuwa Pani strachu?
- Gdy przed laty zobaczyłam na torze w Siguldzie na Łotwie skeletonistę, to złapałam się za głowę i niemal ze łzami w oczach powiedziałam, że na pewno nie będę jeździć. Ale jak już wsiadłam do sanek, od razu złapałam bakcyla.
Skąd zamiłowanie do tej właśnie dyscypliny?
- Przypadek. Poszłam do szkoły sportowej do Karpacza z myślą, że będę trenować narciarstwo alpejskie. Zobaczył mnie jednak Mirosław Więckowski, trener saneczkarstwa, i powiedział, że mam świetne predyspozycje, by uprawiać tę dyscyplinę. Gdy dyrektor szkoły zapytał: "Ewelina, co chcesz u nas trenować", ja bez namysłu odpowiedziałam: "Saneczkarstwo lodowe". On zaskoczony dodał natychmiast: "Na pewno wiesz, na co się decydujesz, co to są sanki?". Ja: "Nie, ale się dowiem". Dziś już wiem dobrze i nie zamieniłabym tego sportu na żaden inny. Dlaczego? Trudno to nawet opisać, gdy tylko wsiadam do sanek, poczuję prędkość, adrenalinę, wiem, że jestem w swoim żywiole. Po prostu.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-05-28
Autor: wa