Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Klich nie ma pomysłu na armię

Treść

Z byłym wiceministrem obrony narodowej Romualdem Szeremietiewem
rozmawia Mateusz Dąbrowski

Zgodnie z rządowym rozporządzeniem liczba żołnierzy rezerwy ochotników, którzy mogą być powołani w 2010 r. do odbycia czynnej służby wojskowej pełnionej w ramach ćwiczeń wojskowych rotacyjnych w składzie Narodowych Sił Rezerwowych ma wynosić 10 tysięcy.
- Jest to rozwiązanie śmieszne. Należy zastanowić się nad tym, jaką rolę mają pełnić Narodowe Siły Rezerwowe. Jeśli mają być przeznaczone do rotacyjnych misji zagranicznych, to pewnie liczba 10 tys. wystarczy, natomiast jeżeli mają one służyć podźwignięciu armii w chwili zagrożenia wojennego w oparciu o niemobilizację, to jest to liczba śmieszna.
Powołanie do służby w ramach NSR i służby okresowej ma dotyczyć byłych żołnierzy rezerwy. Ich szkolenie ma trwać do 30 dni w ciągu roku. Czy ochotnicy ci będą na tyle dobrze przeszkoleni, by brać udział w akcjach poza granicami?
- To zależy od tego, jakie przeszkolenie taki żołnierz rezerwy odbył. Tego typu rozwiązanie stosowane jest w Stanach Zjednoczonych, ale oczywiście liczba żołnierzy czynnej rezerwy jest tam nieporównywalnie większa. Oprócz tego USA posiadają Gwardię Narodową, a więc formację obrony terytorialnej. Natomiast Polska, która znajduje się w specyficznym położeniu geopolitycznym, funduje sobie likwidację obrony terytorialnej i powołanie mikroskopijnych NSR, które w żadnym wypadku nie mogą stanowić zabezpieczenia na wypadek zagrożenia wojennego. W stanie pokoju na wypadek zagrożenia armię rozwija się kilkakrotnie, np. wskaźnik dla wojska w okresie międzywojennym to było pięciokrotne rozwinięcie, bo liczba żołnierzy wahała się w granicach 200--300 tys., a 1,5 mln udało się zmobilizować. Skoro przyjęto wadliwą strukturę armii, która z kolei generuje ogromne koszty, to nic dziwnego, że nie ma pieniędzy na to, co jest niezbędne z punktu widzenia obronności. Tłumaczenie, że nie ma pieniędzy, nie jest żadnym tłumaczeniem. Uważam, że te pieniądze są po prostu źle wydawane.
Od stycznia 2010 r. w skład armii zawodowej ma wchodzić 100 tys. żołnierzy służby stałej i kontraktowej. Czy tak szybko prowadzona profesjonalizacja jest właściwa?
- Aby powiedzieć, że armia jest profesjonalna, muszą być spełnione trzy warunki. Zastrzeżenie jest takie, że profesjonalizm wcale nie oznacza, że armia musi być zawodowa. Może istnieć armia profesjonalna z komponentem zawodowym, bo niewątpliwie Wojsko Polskie przed wojną było wojskiem profesjonalnym, a jednocześnie istniał pobór. Po pierwsze żołnierz musi być odpowiednio zmotywowany do służby. Mam tu na myśli jego morale. Nie może być tak, że jedyną jego motywacją jest chęć zdobycia pieniędzy, jest to odpowiednie uzbrojenie i wyposażenie. Trzeci dotyczy przeszkolenia żołnierzy. Jeżeli występują te trzy elementy, to dopiero wówczas możemy mówić o armii profesjonalnej.
Wojsko liczy ok. 100 tys. żołnierzy. Wśród nich jest 22,7 tys. oficerów a jedynie 32 tys. szeregowych.
- W chwili, gdy zdecydowano się utworzyć wojsko zawodowe, bacznie obserwowałem, jak będą wyglądały plany nakładów na armię. Otóż największy przyrost będzie występował w kwocie, która ma być przeznaczona na płace. Pieniądze z budżetu wojskowego będą szły głównie na płace. Obecnie mamy około 70 tys. żołnierzy zawodowych, a planuje się zwiększenie ich liczby o kolejne 30 tysięcy. Oznacza to, że mniej więcej o 1/3 powinny zwiększyć się nakłady na uzbrojenie i szkolenie. To będzie armia, która tylko formalnie będzie składać się z żołnierzy zawodowych, niestety będą oni gorzej wyposażeni, bo sprzęt który mamy, trzeba będzie rozdysponować pomiędzy tych wszystkich żołnierzy, a nie należy on do najnowszych.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2009-12-23

Autor: wa