Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Losy wileńskiego rodu Wileńskich

Treść

Z Michałem Siewrukiem, sybirakiem, autorem 400-stronicowej powieści biograficzno-wspomnieniowej "Wilniana z Syberią w tle", o książce i losach jego wileńskiego rodu, które wpisane są w trudną historię Polski XIX i XX wieku, rozmawia Adam Białous
Co szczególnie ważnego chciał zawrzeć Pan w swojej książce?
- Na przykładzie losów mojego rodu opisuję w niej tragedię zniewolenia Polaków na Wileńszczyźnie przez carską, a później sowiecką Rosję. Czasowo książka obejmuje około 130 lat i rozpoczyna ją obszerna historia życia mojego pradziadka Piotra Siewruka-Wileńskiego, opisana zgodnie z pozostawionymi przez niego własnoręcznymi notatkami. Historia to bardzo ciekawa. Pradziadek był dwa razy zsyłany na Sybir, po raz pierwszy - za przewóz nielegalnych druków, a po raz drugi - za udział w wystąpieniach skierowanych przeciw caratowi. W zamyśle ciemiężycieli miał tam zginąć. Jednak nie zginął, a wrócił po latach na Wileńszczyznę i to ze sporym majątkiem. Zapracował na niego, ciężko praktykując na Syberii najpierw jako kartograf, później pomagając w interesach zaprzyjaźnionemu rosyjskiemu kupcowi, a na końcu zesłania płucząc złoto.
W porównaniu z opisanymi przez Pana losami pradziadka niewiele jednak wiadomości można znaleźć tutaj na temat Pańskiego dziadka. Dlaczego?
- Wynika to z jego spokojnej natury w porównaniu do niespokojnej natury pradziadka. Dziadek nie brał udziału w żadnych antyrządowych wystąpieniach czy ruchach, on się do tego po prostu nie nadawał, więc według swojej spokojnej mentalności poświęcił się prowadzeniu gospodarstwa. Dziadek był bardzo przywiązany do ziemi, do naszego majątku Kłąci niedaleko Wilna, o zwrot którego ja staram się do dziś. Był to piękny, duży majątek z drewnianym dworem, liczący około 150 hektarów. Ojciec gospodarzył na nim aż do 1949 roku, kiedy to władze sowieckie odebrały go nam, a nas, to znaczy: mnie, mamę, ojca i siostrę jako "kułaków" wywieźli na Sybir, 40 kilometrów od Usola - o ironio losu - w to samo miejsce, gdzie na zesłaniu przebywał mój pradziad. Nie dość, że zabrali nam majątek, ziemię, to jeszcze do tego odebrali drugi człon naszego nazwiska - Wileńscy. Komuniści uznali, że to nazwisko jest zbyt pańskie i polskie.
Co spotkało Państwa na zesłaniu?
- Najgorsza była pierwsza zima. Okropny mróz. Mój ojciec, pracując na dworze, odmroził nos. Tam nie było żadnego lekarza, więc nie miał się kto nim zająć. Nie wiedzieliśmy, jak temu zaradzić, ale tubylcy podpowiedzieli nam, żeby zdobyć gęsi smalec, bo to pomaga. Ale skąd go wziąć, kiedy na miejscu nic nie było, ani kur, ani gęsi, głód i wszystko zjedzone? Dowiedziałem się jednak, że na rynku w Usolu można kupić gęsi smalec. Chciałem pomóc ojcu, więc jakoś tam dotarłem, choć nie było łatwo, bo miałem wówczas jedynie 12 lat. Niestety tego leczniczego tłuszczu tam nie znalazłem. Nabrałem jednak odwagi i pojechałem do Irkucka. Nie miałem oczywiście żadnych pieniędzy, ale udało mi się przejechać pociągiem bez biletu. W Irkucku, dużym mieście, udało mi się na szczęście kupić to, co było potrzebne. Wróciłem do rodziny i rzeczywiście gęsi smalec pomógł ojcu. Chociaż dostałem od rodziców co niemiara, bo tę wyprawę po smalec zorganizowałem bez ich wiedzy.
Przygoda ta znalazła się w książce...
- Ta i jeszcze inne. Otóż po podróży do Irkucka okazało się, że nasi sowieccy nadzorcy nie zauważyli nawet, iż ją odbyłem. To zrodziło we mnie przekonanie, że można by się wybrać gdzieś dalej. Może odezwały się we mnie geny odziedziczone po pradziadku, który z zesłania uciekał aż dwa razy. W każdym razie, mając zaledwie 12 lat, dwa razy odbyłem podróż z Syberii aż na Wileńszczyznę. Odległości to niemałe, bo licząc w obie strony, wychodzi jakieś 12 tysięcy kilometrów. Podróż wówczas nie była łatwa, jechało się na dachu pociągu lub uczepiony do wagonu jak winogrono. Trzeba było nieraz uciekać przed milicją, bo jakby mnie złapali, to od razu trafiłbym do ciężkiego poprawczaka.
Dlaczego jeździł Pan aż tak daleko, tak wiele przy tym ryzykując?
- Trochę dlatego, że mam taką naturę, iż w miejscu nie mogę wysiedzieć. Po drugie, jeździłem z tęsknoty za rodzinną ziemią wileńską i dlatego wreszcie, żeby przywieźć stamtąd potrzebne nam rzeczy, których na Syberii po prostu nie było. Na przykład przywiozłem termometr. Było takie prawo w sowieckiej Rosji, że jak jest więcej niż 40 stopni mrozu, to możemy nie iść do szkoły. Ale bez termometru nie wiedzieliśmy, jaka danego dnia jest na zewnątrz temperatura, więc nie mogliśmy tego prawa egzekwować. Z termometrem było to już możliwe. Wszyscy ludzie ze wsi przychodzili do nas, żeby zobaczyć, ile jest stopni, a często temperatura dochodziła nawet do minus 60.
Kiedy Państwo wrócili do Polski?
- Na zesłaniu byliśmy osiem lat, do roku 1957. Nasz majątek zamieniono na kołchoz, dwór uległ zniszczeniu. Tak więc na Wileńszczyźnie nie mieliśmy gdzie mieszkać, do czego wracać. Poza tym powiem coś w kontekście dzisiejszych żądań Niemców, którzy chcą, by uznano ich obywateli za wypędzonych. Tak naprawdę to nas, Polaków, wypędzano po wojnie z Wileńszczyzny. Robili to litewscy komuniści, którzy przenosili się do Wilna z głuchej prowincji. Organizowali oni specjalne składy pociągów i kazali Polakom wsiadać do nich i "jechać do Polski". Tak trafiliśmy do Białegostoku, gdzie mieszkał brat mojej mamy, który nas przygarnął.
Pana książka na tle innych poświęconych tematowi wywózek różni się m.in. tym, iż oprócz cierpień i trudów, jakie musieli znosić zesłańcy, opisuje w niej Pan piękno syberyjskiej przyrody i cechy rdzennych mieszkańców tych ziem...
- Życie na zesłaniu też było ludzkim bytem. Na pewno więcej niż w życiu ludzi wolnych było w nim śmierci, cierpienia, głodu i chłodu, jednak obok tego zdarzały się też radości. Również syberyjska przyroda, choć Sowieci wystawiali nas na jej surowe, nieludzkie działanie, jest wspaniała i w normalnych warunkach godna zachwytu i podziwu. Tak jak godni szacunku są rdzenni mieszkańcy Syberii, ludzie surowi, jak tamtejsza natura, a jednocześnie przyjacielscy, zawsze gotowi pomóc.
Co oznaczają tytułowe Wilniana?
- Krótko mówiąc, słowo to oznacza wszystko, co wileńskie - ludzi, miasto, miejscowości i przyrodę. Właściwie ten tytuł nadał książce, za moją zgodą, wydawca, czyli Wydawnictwo Polskie w Wilnie. Chcę jeszcze powiedzieć, że opowieść snuta w książce kończy się w roku 1957, kiedy z rodziną wracamy z zesłania do Polski, do Białegostoku, lecz pracuję już nad drugą książką, która czasowo zacznie się w 1957 roku, a skończy we współczesności. A kto chciałby zapoznać się treścią "Wilniany..." musi dzwonić do mnie (tel.085 667 03 17, kom. 0662 266 966), bo w księgarniach już tej książki raczej nie dostanie.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-06-15

Autor: wa