Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Mam cel i do niego zmierzam

Treść

Rozmowa z Marcinem Dołęgą, mistrzem świata w podnoszeniu ciężarów
Gdy schodził Pan z pomostu w Goyang City, powiedział Pan do siebie "zadanie wykonane", czy raczej był Pan zaskoczony przebiegiem wydarzeń?
- Przyznam szczerze, że wyjeżdżając z Polski nie myślałem o zdobyciu tytułu mistrza świata. Owszem, gdzieś w głowie krążyła myśl o chęci zrehabilitowania się, zrewanżowania za igrzyska w Pekinie, ale miałem świadomość, że za mną ciężka kontuzja, operacja i długa przerwa. Z drugiej strony czułem, że jestem na tyle przygotowany, że mogę powalczyć o medal. Na pewno jednak nie ciążyła na mnie żadna presja. Pamiętam, że przed olimpiadą niemal wszyscy dziennikarze przedwcześnie przyznali mi medal, i to ten z najcenniejszego kruszcu, nie dopuszczając myśli o porażce. Oczekiwania były gigantyczne, tymczasem zająłem czwarte miejsce, co zostało odebrane wręcz jako klęska.
Kiedy rozpoczął Pan przygotowania do mistrzostw świata?
- W czerwcu. Po igrzyskach miałem dziewięciomiesięczną przerwę spowodowaną kontuzją, przeszedłem operację obydwu kolan, pełną rehabilitację.
I te kilka miesięcy wystarczyło, by zdobyć złoty medal?
- Tak wygląda, lecz tylko na pierwszy rzut oka. Żeby optymalnie przygotować się do zawodów najwyższej rangi, potrzeba od sześciu do ośmiu miesięcy. Ja tyle czasu nie miałem. Operacja była konieczna, moje kolana były w fatalnym stanie. Po zabiegu nadal odczuwałem ból, ale nieporównywalnie mniejszy niż przed igrzyskami. Przypomnę, że te problemy nie zaczęły się po Pekinie, lecz dużo, dużo wcześniej. Mimo to w ubiegłym roku udało mi się wypracować znakomitą formę, na kilka tygodni przed olimpiadą dźwigałem ponad 430 kilogramów w dwuboju. Tymczasem teraz na treningu zaledwie kilka razy podniosłem 415 kilogramów, raz 420. Na mistrzostwach dźwignąłem 421 i zdobyłem tytuł.
Nie obawiał się Pan ryzyka, myśli na temat tego, co może się wydarzyć?
- Przez te dziewięć miesięcy nie wykonywałem normalnego planu treningowego, ale też do końca nie rozstawałem się z siłownią, próbując wzmacniać ręce i barki. Ale oczywiście to nie to. Jestem ciężarowcem, wolałbym podnosić sztangę. Tęskniłem do tego, a czy obawiałem się ryzyka? Nie. Gdybym się bał albo gdybym nie widział możliwości powalczenia o medal, choćby brązowy, w ogóle nie pojechałbym do Korei, tylko zostałbym w domu. Nie chciałem wybierać się tam na wycieczkę.
Można w ciężarach w ogóle uniknąć urazów, kontuzji? Pana dobry kolega, srebrny medalista olimpijski Szymon Kołecki cały czas próbuje wrócić do sportu po kolejnej operacji. Panu się udało, ale pewnie o tym strachu i niepewności do końca nie da się zapomnieć.
- Podziwiam Szymona. Kilka lat temu przeszedł operację kręgosłupa, wrócił, znów zdobywał medale najważniejszych zawodów. Teraz ponownie ma problemy, ale wierzę, ba, jestem przekonany, że jest na tyle twardym człowiekiem, że sobie poradzi i wywalczy jeszcze niejeden medal. Ciężary to ciężki, wyczerpujący sport. Ja bardzo długo przeżywałem swoje niepowodzenie w Pekinie i dopiero po jakimś czasie stwierdziłem, że przecież dałem z siebie wszystko. Moje kolano było w tak tragicznym stanie, że mogłem na olimpiadzie w ogóle nie startować. Dopiero później zdjęcia USG i rezonans magnetyczny wykazały, jak ze mną było źle. Stąd dziś żałuję braku tego medalu, i to bardzo, ale nie mam do siebie pretensji.
Ile Pana kosztował krążek z Goyang City?
- 16 lat treningów i dziesięć lat oczekiwania na sukcesy międzynarodowe. Zacząłem sięgać po nie późno i myślę, że na moim miejscu wielu zawodników dawno by już zrezygnowało. Czemu wytrwałem? Bo postawiłem sobie cel i do niego dążyłem. To jest w życiu najważniejsze - wiedzieć, czego się chce.
To był i jest Pana sposób na radzenie sobie z trudnościami?
- Wie pan, co jest trudne? Rozłąka z najbliższymi. Niby do mistrzostw przygotowywałem się cztery miesiące. Niewiele, ale przez cały ten czas byłem poza domem, z dala od żony i dziecka. To jest ciężkie, tęsknota za najbliższymi... Poza tym po treningach wszystko boli, mięśnie, stawy przypominają, i to dotkliwie, o swoim istnieniu. Wyrzeczeń jest mnóstwo, harówka ogromna, ale powtórzę - postawiłem sobie kiedyś cel i do niego zmierzam. Gdy zaczynałem dźwigać, byłem dzieciakiem, miałem 10-11 lat. Rokrocznie odnosiłem jakieś drobne sukcesy i wreszcie postanowiłem, że zrobię co w mojej mocy, by kiedyś pojechać na igrzyska. Od tego momentu pracowałem za dwóch, byle tylko zrealizować to marzenie. Potem, jak każdy sportowiec, zapragnąłem zdobyć olimpijski medal. Byłem już mistrzem i rekordzistą świata, tego jednego krążka cały czas mi brakuje. W Pekinie był na wyciągnięcie ręki, nie udało się, ale nie odpuszczam.
Co w przypadku sztangisty oznacza ogromną harówkę?
- Czasami się śmiejemy, że gdyby ktoś przyjechał na nasze zgrupowanie, to musiałby pomyśleć, że prowadzimy szalenie monotonne życie. Śpimy, jemy, trenujemy, i tak na okrągło. Wstajemy o 8.00 rano, idziemy na śniadanie, o 10.30 mamy pierwsze zajęcia, które zwykle kończymy po 13.00. Potem obiad, chwila drzemki i kolejny kilkugodzinny trening, po którym jesteśmy tak zmęczeni, że zaraz po kolacji idziemy spać. Wolną mamy tylko niedzielę, w pozostałe dni harujemy, przerzucamy tony na siłowni. Specyfika podnoszenia ciężarów nie pozwala na przerwy, trzy-cztery opuszczone dni oznaczają, że przepada wszystko, co do tej pory udało się wypracować. Jest ciężko, gwarancji sukcesów nie ma. W trudnych chwilach, gdy miałem bardzo pod górkę, wspierała mnie żona, która podnosiła mnie na duchu i dodawała wiary, że będzie dobrze. Miałem przy swoim boku sponsora i jednocześnie dobrego przyjaciela, Stefana Maciejewskiego, z którym mogę porozmawiać na każdy temat. Gdy człowiek jest sam, jest mu o wiele trudniej, a kiedy otaczają go życzliwi ludzie, razem z nimi pokonuje przeszkody. Truizm, ale warto go powtarzać.
W Goyang wywalczył Pan drugi w karierze złoty medal mistrzostw świata. Można go porównać z pierwszym z Santo Domingo?
- Pierwszy zawsze jest najważniejszy, ale ten poprzedziła kontuzja, operacja, długa przerwa. Mają dla mnie podobną wartość.
Zamieniłby je Pan na jeden olimpijski brąz?
- Bez wahania.
Co musi Pan zatem zrobić, by w 2012 r. w Londynie stanąć na podium?
- Fajnie by było, gdybym to wiedział i miał prostą receptę. Takowej nie ma, sport bywa brutalny, odczułem to na sobie choćby w Pekinie. Muszę być zdrowy - to podstawa trafić z formą i mieć troszkę szczęścia. Jeśli tak będzie, to mocno wierzę, że swój cel osiągnę.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-12-09
Marcin Dołęga (ur. 18 lipca 1982 r. w Łukowie) - aktualny mistrz świata w podnoszeniu ciężarów w kategorii 105 kilogramów. Tytuł wywalczył pod koniec listopada w południowokoreańskim Goyang City. W zawodach tych wyprzedził m.in. Rosjanina Dmitrija Łapikowa, z którym przed rokiem przegrał olimpijski brąz o 0,7 dkg. Obaj dźwignęli identyczne ciężary, ale rywal był trochę lżejszy i dlatego stanął na podium. Dołęga był już mistrzem świata trzy lata temu w Santo Domingo. Poza tym ma w kolekcji mistrzostwo Europy wywalczone w 2006 r. we Władysławowie. Wynikiem 199 kg pobił wówczas rekord świata w rwaniu.
Pisk

Autor: wa