Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie czekamy na nagrodę pocieszenia

Treść

Z Radosławem Sikorskim, ministrem spraw zagranicznych, rozmawia Mariusz Bober
Propozycje USA, przekazane przez wiceprezydenta Josepha Bidena, komentatorzy uznali za "ofertę pocieszenia".
- Nagrodą pocieszenia nazywamy coś, co jest gorsze od przedmiotu wcześniejszych starań. Tymczasem stało się odwrotnie - system, który mamy obecnie budować wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi, jest lepszy z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski. Pokazuje to, że prowadzimy racjonalną politykę. Gdybyśmy bowiem rok temu nie podpisali umowy z administracją prezydenta George'a W. Busha, nie bylibyśmy dziś w grze. Po drugie, ratyfikowanie tamtej umowy nie miałoby żadnego wpływu na dzisiejsze stanowisko USA, a znaleźlibyśmy się w nieco dziwnej sytuacji konieczności ponownego ratyfikowania w sumie tej samej umowy tylko uzupełnionej o aneks, który jest potrzebny, aby wdrożyć nowy system.
Opozycja właśnie Pana obarcza winą za brak ratyfikacji umowy w sprawie tarczy.
- To nieprawda. Ratyfikowanie przez Polskę umowy w sprawie tarczy nie zobowiązywałoby USA, ponieważ zmieniałoby porządek prawny wyłącznie w Polsce. Po stronie amerykańskiej jest to umowa międzyrządowa, która nie wymaga ratyfikacji. NATO i relacje USA z ich sojusznikami są pełne przykładów projektów, na które wydano miliardy dolarów (np. szereg baz na Pacyfiku czy w Europie), z których Stany Zjednoczone się wycofały. Więc przytoczone zarzuty można określić jako mrzonki, które pokazują, jak nieracjonalnie niektórzy krytycy podchodzili do tego projektu. To ich nieumiarkowane oczekiwania spaliły na panewce i to oni muszą się tłumaczyć z tej polityki. Do ratyfikacji umowy w polskim Sejmie nie doszło dlatego, że nie zakończyły się uzgodnienia ze stroną amerykańską w sprawie porozumień towarzyszących zasadniczej umowie. To pokazuje, jakich desperackich argumentów chwyta się strona, która, w odróżnieniu od nas, źle przewidziała rozwój wypadków wokół pierwotnego projektu tarczy.
PiS twierdzi, że stawiał Pan nierealistyczne żądania wobec administracji USA, spowolniając negocjacje. Mankamentem oferty administracji Obamy są natomiast słabsze gwarancje bezpieczeństwa dla Polski.
- Czy żądanie wzmocnienia polskiej obrony przeciwlotniczej to nieracjonalny postulat? Natomiast co do gwarancji bezpieczeństwa, to przecież ma wejść w życie ta sama umowa z tym samym zobowiązaniem USA do obrony Polski przed atakiem rakiet balistycznych. Tyle że w odróżnieniu od tarczy antyrakietowej proponowana nowa baza będzie miała techniczne możliwości obrony Polski na wszystkich kierunkach, i to przed rakietami różnego rodzaju. Pragnę przypomnieć, że poprzednio proponowany system chroniłby głównie USA, a nasz kraj jedynie z kierunku Iranu. Tymczasem nie jest to raczej zagrożenie, którego najbardziej się obawiamy.
Ale nie została do tej pory wynegocjowana umowa w sprawie stacjonowania w Polsce amerykańskich żołnierzy (SOFA), co było traktowane jako dodatkowe "zabezpieczenie"...
- Ależ tu się nic nie zmieniło - negocjowaliśmy i negocjujemy nadal umowę o statusie wojsk amerykańskich w Polsce. Oba nasze kraje są członkami NATO i do czasu wynegocjowania bilateralnej umowy z dodatkowymi przywilejami dla USA wojska amerykańskie mogą stacjonować w oparciu o umowę sojuszniczą. Negocjacje są bardzo zaawansowane, ale wymagają elastyczności po obu stronach. Chciałbym zdementować przy okazji nieprecyzyjną informację, jakoby rząd targował się o opodatkowanie kilkudziesięciu żołnierzy amerykańskich. To jest nieprawda. W przytoczonej sprawie chodzi tak naprawdę o opodatkowanie firm świadczących usługi dla wojska. Zależy nam na tym, aby polskie firmy były traktowane w sposób równoprawny.
Budowę jakiej bazy w Polsce przewiduje propozycja Obamy, jak wyposażonej, kiedy byłoby to realizowane, też w Redzikowie?
- To już zależy od strony amerykańskiej. Rzeczywiście, Amerykanie przekazali konkretną propozycję, na którą odpowiedzieliśmy pozytywnie. Harmonogram realizacji nowego programu rakietowego USA będzie zależał od władz amerykańskich Będzie to zależne również od tego, czy i jak będzie materializować się zagrożenie atakiem rakietowym, czy i jak będzie się rozwijać ta technologia, a także - czy i kiedy Kongres USA da pieniądze na projekt, itd. Stany Zjednoczone realizują swój program rakietowy od 25 lat i ciągle podlega on modyfikacjom.
Jaką dokładnie bazę i z jakimi rakietami chcieliby Amerykanie umieścić w Polsce?
- Chodzi o blok 2B SM-3, a więc rakiety, które mogłyby przechwytywać pociski średniego zasięgu. Projekt ten będzie jednak realizowany dopiero w przyszłej dekadzie. Dlatego proszę mnie za pięć lat nie chwytać za słowo, jeśli Waszyngton zmieni w tym czasie koncepcję obrony. Nie chcę po prostu tworzyć w naszym społeczeństwie przekonania, że nad procesem budowy amerykańskiego systemu antyrakietowego mamy więcej kontroli niż w rzeczywistości. Nie popełniajmy błędu entuzjastów poprzedniego projektu.
Jak Pan ocenia zaprezentowaną we wrześniu koncepcję wielkiej Europy, jaką chce budować wspólnie z Niemcami premier Rosji Władimir Putin? Można odnieść wrażenie, że Pana słowa, napisane niemal w tym samym czasie, współbrzmią z deklaracją premiera Rosji?
- Zapewniam, że swój tekst pisałem samodzielnie i nie wysyłałem go do recenzji Władimirowi Putinowi. Co gorsza, premier Rosji także nie przysłał mi do recenzji swojego tekstu. Mówiąc zaś poważnie - jedyna "wielka Europa", która istnieje, to Unia Europejska. Jeśli premier Rosji chciał w ten sposób zasygnalizować, że Rosja może być kiedyś zainteresowana przystąpieniem do UE, to byłaby to godna pochwały aspiracja. Jednak na razie kraj ten jest daleki od spełnienia standardów unijnych, chociażby w dziedzinie praw człowieka, wolności mediów czy zależności politycznej sądownictwa, nie mówiąc o unormowaniu konfliktów granicznych z sąsiadami... Naprawdę nie czuję się na siłach interpretować tych słów Władimira Putina. Może miał na myśli współpracę z Unią w obliczu rosnącej potęgi Chin? Byłaby to ciekawa koncepcja.
A jakie byłoby miejsce i rola Polski w takiej koncepcji?
- Nie podejmuję się interpretacji koncepcji premiera Rosji. My mamy własną strategię, którą konsekwentnie realizujemy. Jedyny projekt europejski, który jest naprawdę realny, to Unia Europejska. Warto pamiętać, co o uczestnictwie Polski w tym projekcie mówił Jan Paweł II: "Słuszne jest dążenie do tego, aby Polska miała swe należne miejsce w ramach politycznych i ekonomicznych struktur zjednoczonej Europy. (...) Stając się członkiem Wspólnoty Europejskiej, Rzeczpospolita Polska nie może tracić niczego ze swoich dóbr materialnych i duchowych, których za cenę krwi broniły pokolenia naszych przodków". Te słowa, wypowiedziane w 1999 r., nic nie tracą na aktualności. Po pięciu latach członkostwa możemy śmiało powiedzieć, że nie tylko nie utraciliśmy niczego "z naszych dóbr materialnych i duchowych", ale nawet je pomnożyliśmy i wzmocniliśmy Jestem przekonany, że wobec zagrożeń i wyzwań, jakie stawia przed nami współczesny świat, potrzebujemy silniejszej integracji europejskiej. Dotyczy to także wzmocnienia zdolności Europy do wspólnej obrony.
Co w takim razie Pan miał na myśli, pisząc o partnerstwie strategicznym UE z Rosją? Wyłącznie dwustronną umowę w tej sprawie?
- Przypominam, że mandat na jej negocjowanie Unia otrzymała od naszego rządu dopiero wtedy, gdy uwzględniono w nim nasze twardo stawiane postulaty dotyczące bezpieczeństwa energetycznego. Rosja jest ważna dla Europy, bo posiada gaz, a my z kolei mamy pieniądze, zatem potrzebujemy siebie nawzajem. Chodzi o warunki tej wymiany, a więc by były to warunki handlowe, a nie próba stworzenia monopolu czy wykorzystania gazu jako broni politycznej. Dopóki sprawa nie jest przesądzona, trzeba dawać partnerowi możliwość wyboru. W Rosji są tendencje imperialne, ale istnieją również nurty prozachodnie i prodemokratyczne. Naszą polityką powinniśmy zachęcać te środowiska, a nie mówić, że z góry wszystko jest przesądzone i na pewno skończy się jak najgorzej, bo wówczas odbieramy samym sobie możliwość prowadzenia polityki.
To element dyskusji z polityką poprzedniego rządu, w którego pracach zresztą Pan również uczestniczył.
- Niekoniecznie. To apel, aby nie używać marksistowskich kategorii w podejściu do partnerów. Marks był deterministą historycznym, a my, jako chrześcijanie, uważamy, że człowiek, nawet politycy... jest obdarzony wolną wolą i może wybierać.
Myślę, że generalnie w Polsce mamy tendencję do mówienia o Niemcach i Rosjanach, że nigdy się nie zmienią. Moim zdaniem, historia XX wieku pokazuje, że narody mogą się zmienić. Żydzi kiedyś byli wojskowo pasywni, a dziś mają jedną z najsprawniejszych armii świata, a z kolei trudno dziś Niemcom zarzucić militaryzm...
Przywołany wcześniej Pański artykuł został odebrany jako odrzucenie idei jagiellońskiej.
- Lubię się odwoływać do swoich poprzedników, zacytuję więc jednego z nich - ministra Józefa Becka, który powołał się z kolei na Józefa Piłsudskiego: "Myśleć mogę za pięć Polsk, ale działać za jedną, która potrafi to wykonać". Uważam te słowa za motto swojej polityki.
Ale czy nie traktuje Pan tego jako ograniczenia w realizacji naszej polityki zagranicznej i celów strategicznych?
- Naturalnie, że chcemy podciągać swoją rolę w polityce międzynarodowej, ale postura dyplomatyczna nie może zanadto wybiegać ponad potencjał danego kraju, bo wówczas można narazić się na śmieszność. Ważniejszej roli nie można samemu sobie nadać, można ją uzyskać tylko w grze z partnerami i rywalami. Musimy być przede wszystkim realistami.
Realizacja idei jagiellońskiej we współczesnym znaczeniu przekracza nasze możliwości?
- Chyba się nie mylę, że rozróżnienie na fazę piastowską i jagiellońską naszej strategii narodowej właśnie ja wprowadziłem do dyskusji publicznej, choć naturalnie idee te nie są nowe. Jestem głęboko przekonany i wielokrotnie o tym mówiłem, że realizacją idei piastowskiej jest zakorzenienie Polski w strukturach zachodnich, a promieniowanie stabilnością, wartościami i kulturą europejską na wschód - to realizacja idei jagiellońskiej. Natomiast w rocznicę wybuchu II wojny światowej pisałem o klęsce koncepcji samej Polski jako państwa federacyjnego. Bo przecież na przykład wyprawa na Kijów, która miała pomóc w umocnieniu niepodległości Ukrainy, się nie powiodła. Co ciekawe, przedwojenna Narodowa Demokracja opowiadała się raczej za takim kształtem państwa narodowego, jakie dzisiaj mamy. II Rzeczpospolita, która była próbą połączenia państwa narodowego i federacyjnego, poniosła klęskę. Jeśli zaś przyjmiemy, że polityką jagiellońską jest dzielenie się dobrodziejstwami naszego zakotwiczenia na zachodzie z sąsiadami na wschodzie, mój argument brzmi w ten sposób: jedyną wykonalną wersją tej wielkiej idei, o którą zabiegamy, jest program rozszerzania Unii Europejskiej. Zabiegamy o to w całej naszej polityce. Co więcej - to byłby program, z którego Jagiellonowie byliby dumni. Byłaby to także realizacja słów Papieża Jana Pawła II: "Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej".
Co w takim razie miał Pan na myśli, pisząc o "jagiellońskich ambicjach mocarstwowych" i odnosząc te słowa do swoich poprzedników? Chciał Pan powiedzieć, że porywali się na cele większe od możliwości Polski?
- To, że idea jagiellońska nie może być realizowana anachronicznymi czy nierealistycznymi metodami. Polska nie jest zdolna np. do wprowadzenia Ukrainy do UE wbrew niej samej. To Ukraina musi zdecydować, czy chce należeć do Unii, być buforem, czy ciążyć w innym kierunku. Dylemat polega na tym, że zbliżenie z Europą wymaga wysiłku, a inne opcje są mniej wymagające. Będziemy Ukrainie pomagać za każdym razem, gdy ona sama zrobi coś dla siebie. Jeśli wziąć pod uwagę nasz ogromny sukces w relacji z Ukrainą, czyli mediację prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego podczas "pomarańczowej rewolucji", była ona możliwa właśnie dlatego, że zaledwie sześć miesięcy wcześniej Polska przystąpiła do Unii i mogliśmy w tej sprawie zmobilizować jej potencjał. Podobnie projekt Partnerstwa Wschodniego, na który UE przeznacza 600 mln euro, czyli wielokrotnie więcej niż Polska byłaby w stanie wyasygnować samodzielnie, jest realny i budżetowo, i politycznie. I choć nie jest to projekt geopolityczny, to może mieć skutki geopolityczne. Sami Ukraińcy lepiej rozumieją naszą politykę niż niektórzy nasi publicyści. Przypomnę, że niedawne badanie opinii publicznej na Ukrainie pokazało, iż jesteśmy tam postrzegani jako państwo najbardziej przyjazne wobec Ukrainy.
Elementem tzw. idei jagiellońskiej jest też polityka wobec Białorusi, która w ostatnich latach sprawiała chyba najwięcej problemów. O Panu mówi się zaś jako o polityku, który dąży do przełamania izolacji białoruskiego prezydenta...
- Akurat w tym miejscu chętnie odniosę się do polityki poprzedników. Przypominam, że opozycja brutalnie krytykowała politykę otwarcia na Białoruś i chciała utrzymywać ten kraj w izolacji, wpychając go w ręce Rosji. Dziś, dzięki podtrzymaniu wsparcia dla społeczeństwa białoruskiego i otwarciu na dialog z władzami, po raz pierwszy w historii tego kraju większość społeczeństwa jest za integracją z Unią Europejską. Namacalnym dowodem na otwarcie UE na naszych wschodnich sąsiadów byłoby zliberalizowanie albo najlepiej zniesienie wiz. Moją pierwszą decyzją na urzędzie ministra było wprowadzenie ułatwień wizowych w ruchu z Ukrainą, łącznie ze zwolnieniem 14 kategorii obywateli z obowiązku opłat, co w praktyce oznacza, że ponad połowa wjeżdżających do Polski otrzymuje wizy bezpłatnie. Trzecia zaś decyzja dotyczyła rozpoczęcia negocjacji o małym ruchu granicznym, zakończonych, jak wiadomo, mimo wielu trudności, sukcesem. Jednak w związku z tym, że jesteśmy członkiem układu z Schengen, musimy przekonać inne państwa UE do pomysłu zniesienia wiz dla Ukraińców. Zresztą oni też woleliby otrzymać wizy umożliwiające ruch w całej strefie Schengen. Nie uciekniemy więc od realiów europejskich.
Jednak tzw. polityka wschodnia Unii charakteryzuje się raczej dużą słabością... zwłaszcza wobec Rosji, czego przykładem jest konflikt w Gruzji, dotąd nierozwiązany...
- Rozumiem, że w duchu eurosceptycznym dobrze jest narzekać na Unię, ale chciałbym zapytać: czy ktokolwiek wówczas - poza Unią Europejską - zrobił cokolwiek dla Gruzji?
Amerykanie - prócz interwencji dyplomatycznych - wysłali statki z pomocą humanitarną...
- Które dotarły na miejsce miesiąc po zawieszeniu konfliktu...
Z powodu blokady gruzińskiego portu przez Rosję...
- Z powodu traktatowych ograniczeń w ruchu statków przez Bosfor. Faktem jest natomiast, że gdyby nie działania UE, podjęte z inicjatywy Polski, być może Rosjanie doszliby do Tbilisi. Nie dawniej jak w zeszłym tygodniu prezydent Saakaszwili dziękował Polsce za działania rok temu, które w sferze symbolicznej podejmował prezydent, a w sferze realnej - rząd.
Przyzna Pan jednak, że UE wykazuje się dużą słabością w innej, niezmiernie dla nas ważnej dziedzinie - energetycznej. Największe kraje UE wspierają nadal omijający m.in. Polskę rurociąg Nord Stream, a nawet South Stream - konkurencyjny dla unijnego projektu Nabucco...
- Obie inwestycje nie są inwestycjami unijnymi, tylko przedsięwzięciami realizowanymi przez niektóre kraje UE i Rosję. Wskazał pan właśnie na pilną potrzebę większej integracji europejskiej w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego. Bo tylko jako Unia, jako całość, możemy być dla Rosji partnerem, z którym kraj ten będzie musiał się liczyć. Jeśli będzie brakowało stanowiska UE w wymienionych sprawach, Rosja będzie, tak jak do tej pory, zawierała umowy z wybranymi, uprzywilejowanymi przez siebie partnerami. Tymczasem Komisja Europejska jest sojusznikiem rozwiązań, o które od wielu lat zabiega Polska. Chodzi więc o zapewnienie większej konkurencyjności na rynku wewnętrznym UE, np. poprzez rozdzielenie produkcji od przesyłu energii, być może o zakup gazu przez całą Unię, a także zwiększenie wydatków na połączenia wewnątrzunijne, byśmy nawzajem mogli nieść sobie pomoc w sytuacjach kryzysowych, czyli braku dostaw gazu z jednego kierunku.
Ale jak na razie te pomysły nie przekładają się na konkrety...
- Jeszcze 5 lat temu nasze postulaty w tej sprawie były traktowane z dystansem. Dziś Unia mówi już naszym językiem, choć - zgadzam się - że nie dość stanowczo przekłada to na regulacje, decyzje i budżety. Ale jak mawiała premier Margaret Thatcher - najpierw trzeba wygrać debatę intelektualną, by później wygrać wybory. Mam więc nadzieję, że także w UE znajdzie to odzwierciedlenie.
Wielokrotnie nawoływał Pan do szybkiej ratyfikacji traktatu lizbońskiego, utrzymując, że wzmocni on UE. Ale prawnicy uznają ten dokument za bubel prawny i zagrożenie dla suwerenności państw narodowych. Czy niedawny werdykt niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego nie zweryfikował Pana stanowiska?
- Przede wszystkim jest wielką nadinterpretacją mówienie, że werdyktem została uznana nadrzędność niemieckiego ustawodawstwa krajowego nad unijnym. Trybunał uzależnił wyłącznie przyjęcie traktatu lizbońskiego od wprowadzenia pewnych zmian prawnych wzmacniających pozycję parlamentu krajowego w unijnym procesie decyzyjnym. Potrzeba ustawy kompetencyjnej została już dawno uzgodniona w Juracie między prezydentem Lechem Kaczyńskim a premierem Donaldem Tuskiem. Potrzebna jest ustawa o relacjach między parlamentem, rządem i prezydentem, ponieważ traktat z Lizbony daje większe prawo głosu parlamentowi. We wszystkich krajach członkowskich potrzebne są regulacje precyzujące relacje między poszczególnymi organami władzy i Polska nie jest tu wyjątkiem.
Ale problem leży nie tyle w określeniu kompetencji między organami władzy w Polsce, ile przede wszystkim - na co zwrócił uwagę niemiecki Trybunał Konstytucyjny i tamtejsi posłowie - w określeniu relacji między prawem krajowym i unijnym oraz zapewnieniu priorytetowej pozycji temu pierwszemu...
- Tak jak wspomniałem, werdykt nie zmienia ogólnych, przyjętych we wszystkich krajach członkowskich, relacji pomiędzy prawem krajowym a unijnym. Jego sędziowie wskazali na potrzebę zmian tylko jednej z ustaw towarzyszących ratyfikacji. Odrzucili natomiast większość zastrzeżeń. Prawo unijne w pewnym zakresie ma pierwszeństwo przed prawem krajowym we wszystkich krajach UE. Jeśli zaś uznamy, że coś jest niezgodne z naszą Konstytucją, można skierować traktat lizboński do Trybunału Konstytucyjnego. Czy pan sugeruje, że prezydent Lech
Kaczyński podpisał coś, co jest dla Polski szkodliwe?
Stanowisko pana prezydenta w sprawie traktatu lizbońskiego jest dla Pana wyznacznikiem postępowania?

- Byłoby, gdybym lepiej je rozumiał. Bo przecież pamiętamy, że pan prezydent parę razy je zmieniał. Najpierw walczył o pierwiastek, potem uznał za sukces traktat bez pierwiastka, potem blokował i dopiero na koniec podpisał.
Czy nowo tworzona przez Pana "dyplomacja szybkiego reagowania" sprosta - jak Pan mówił - wyzwaniom XXI wieku i sprawowaniu przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej za dwa lata?
- W ciągu dwóch lat urzędowania zapewniłem służbom dyplomatycznym 1400 laptopów, 500 smartfonów, rozpowszechniliśmy system łączności szyfrowanej pomiędzy naszymi placówkami. Dzięki temu po raz pierwszy nasi dyplomaci mogą się ze sobą kontaktować w czasie rzeczywistym i dowiadują się o wydarzeniu nie 3 tygodnie po nim, tylko np. 10 minut po rozmowie. To oznacza, że czasami uzyskujemy przewagę informacyjną nad naszymi konkurentami. Mam nadzieję, że w przyszłym roku cała praca MSZ będzie opierała się na takich systemach, co jednak sporo kosztuje.
Znajdą się na to środki w kryzysowym budżecie?
- Jeśli Polska ma za dwa lata, gdy będziemy sprawować prezydencję w UE, udowodnić, że potrafimy grać w pierwszej lidze i reprezentować Unię wobec całego świata, to musimy ponieść koszty restrukturyzacji. Apeluję o zrozumienie tych wydatków, jak np. na nasze nowe siedziby w Brukseli i Waszyngtonie, gdzie musimy być godnie reprezentowani, tak jak przystało na poważny europejski kraj.
Reforma MSZ usprawni także obsługę konsularną polskich obywateli za granicą? Wielu przedstawicieli Polonii skarżyło się do tej pory na obojętność urzędników i na przewlekłość w załatwianiu nawet prostych spraw.
- Jestem świadom tego, iż Polacy wyrabiają sobie opinię o MSZ i naszym państwie na podstawie kontaktów z konsulem. Rozumiemy, że jest jeszcze wiele do zrobienia. Dlatego tworzymy tzw. e-konsulat, czyli internetowy konsulat. Będzie można zadzwonić do niego z dowolnego miejsca na świecie, do centrum operacyjnego w Warszawie, skąd będzie udzielana pomoc.
Ale w ten sposób zapewne da się załatwić tylko najprostsze sprawy...
- Temat jest olbrzymi, bo Polacy podróżują na znacznie większą skalę niż kiedyś. Mamy ok. 30 milionów przekroczeń granicy rocznie. Proszę też pamiętać, że udzielamy naszym obywatelom pomocy o znacznie większej skali usług, niż robią to państwa zachodnie. Gdy Amerykanin czy Brytyjczyk za granicą traci portfel, kontaktuje się z oddziałem swojego banku, żeby wydano mu nową kartę kredytową. Polak natomiast idzie do konsulatu po pożyczkę konsularną i... dostaje ją. Gdy bankrutuje biuro podróży, Francuz bierze kartę kredytową i wraca z nieudanych wakacji do domu na własny koszt. Natomiast w przypadku podobnych problemów, które przytrafiają się polskim turystom, słyszymy żądanie o podstawienie samolotu prezydenckiego i... jest on podstawiany. Stworzyliśmy specjalny poradnik "Polak za granicą", dostępny na naszej stronie internetowej, który warto przeczytać przed wyjazdem.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-10-31

Autor: wa