Nie musimy, ale chcemy
Treść
Rozmowa z Markiem Kolbowiczem, mistrzem olimpijskim w wioślarskiej czwórce podwójnej
Jak forma i samopoczucie na kilka dni przed mistrzostwami świata?
- Pracujemy mocno, czujemy się mocni, zdrowie dopisuje, żałujemy tylko, że sami do końca nie wiemy, w jakiej znajdujemy się formie. Serio. W Wałczu, gdzie dokonujemy ostatnich szlifów, panowały tak specyficzne, wietrzne warunki, że nie byliśmy do końca w stanie stwierdzić, jak szybko płynie nasza łódka. A tylko w ten sposób możemy wiarygodnie powiedzieć, czy dyspozycja już jest wysoka, mistrzowska, na miarę aspiracji. Dodam, że obecnie znajdujemy się w okresie najcięższego treningu, dajemy sobie mocno w kość, zmęczenie jest ogromne, ale taki kawałek chleba wybraliśmy, zatem nie narzekamy. Odpuścimy dopiero tuż przed zawodami, w niedzielę.
Choć jesteście osadą bardzo doświadczoną, z mnóstwem sukcesów na koncie, mistrzostw rozgrywanych w Poznaniu, przed swoją publicznością, oczekujecie chyba z wyjątkowym dreszczem emocji?
- Obciążenie powoli robi się większe niż przed igrzyskami, to o czymś świadczy. Na trybunach zasiądą nasi bliscy, rodziny, przyjaciele, włodarze miast, w których mieszkamy. Wszystko to nas dodatkowo zobowiązuje, podnosi adrenalinę. Nie musimy, bo w tym momencie, po tylu sukcesach już niczego nie musimy, ale chcemy pokazać się z jak najlepszej strony i udowodnić raz jeszcze, że pływamy najszybciej w świecie.
Pragnienie zwycięstwa jest porównywalne z tym z Pekinu?
- Jasne! Ale też czujemy, że skoro wygrywaliśmy przez cztery ostatnie lata, to możemy wygrać i teraz, w kolejnym roku. Nie jesteśmy zadufani w sobie, lecz bardzo pewni swego, swych umiejętności i możliwości.
Łatwo jednak nie będzie, to też pewne. W tym sezonie wyjątkowo solidnie prezentują się Chorwaci, zresztą każda osada marzy o zdetronizowaniu mistrzów. Szczęśliwie Wy plany też macie konkretne.
- Chorwaci faktycznie mają bardzo młodą, ale nieprawdopodobnie szybką osadę. Wygrali z nami na Pucharze Świata w Monachium i choć my specjalnej wagi do tych zawodów nie przykładaliśmy, pokazali siłę. Groźni będą Niemcy. Personalnie, indywidualnie to tuzy, nawet nie chcielibyśmy z nimi rywalizować na lądzie, ergometrze wioślarskim czy jedynkach. Na szczęście pływamy w czwórce, która wymaga idealnie dopracowanej techniki i rytmu wiosłowania, w czym upatrujemy naszych atutów i przewagi. Nie zapominałbym o Słoweńcach. Zagadkę stanowi dyspozycja Amerykanów i Australijczyków, którzy mogą zamieszać w czołówce. Krótko mówiąc, rywali będziemy mieć mocnych, podchodzimy do nich z szacunkiem, lecz sami też nie próżnowaliśmy, nie leżeliśmy i nie czekaliśmy, co zrobią.
Nad czym specjalnie pracowaliście?
- Wioślarstwo to taka specyficzna dyscyplina, w której o sukcesie decydują dwa pozornie sprzeczne elementy: wytrzymałość ogólna i wytrzymałość beztlenowa. Wiadomo, że jedna z nich zabija drugą, nawzajem się wykluczają. Teoretycznie. Sztuka polega zatem na tym, aby obie wypracować na jak najwyższym poziomie i komu się to uda, wygrywa. Do tego dochodzą aspekty techniczne, musieliśmy się pozbyć pewnych błędów ze świadomością, że niektórych... nie wyeliminujemy do ostatnich dni funkcjonowania osady. Pracujemy nad wszystkim, nad najdrobniejszym szczegółem. Nigdy nie jest tak dobrze, aby lepiej być nie mogło, złote medale olimpijskie i mistrzostw świata nie oznaczają patentu na wygrywanie.
Mistrzostwa w domu to radość, ale pewnie też presja większa niż zazwyczaj...
- Jakoś specjalnie nie, zobaczymy, jak przyjedziemy do Poznania. Mam nadzieję, że nasi znajomi pozwolą nam w spokoju przygotować się i podejść do startów, to też jest istotne, by się nie rozproszyć, nie krążyć myślami w niepotrzebnych rejonach.
Powalczycie o czwarty złoty medal mistrzostw świata. Który z dotychczasowych medali ma wartość szczególną, jest najważniejszy?
- Pierwszy, zdobyty w 2005 r. w japońskim Gifu. Po nieudanych igrzyskach w Atenach razem z Adamem Korolem zastawialiśmy się, co dalej, czy kontynuować karierę. Obaj chcieliśmy pływać, ale decyzję uzależnialiśmy od wyników mistrzostw świata. Konkretnie - medalu. Gdybyśmy go nie zdobyli, już byśmy nie trenowali. Przez cały sezon zajmowaliśmy drugie, trzecie miejsca, nawet w przedbiegach w Gifu przegraliśmy z Czechami. Potem jednak wzbiliśmy się na wyżyny, zdominowaliśmy półfinał i finał i... ten stan trwa, oby jak najdłużej. Jako ciekawostkę podam, że najcenniejszy dla nas krążek, wywalczony przed rokiem w Pekinie, był zarazem najłatwiejszy.
Znaczy to, że z każdym kolejnym rokiem jest łatwiej?
- O nie, byłoby zbyt pięknie. Co roku musimy udowadniać swoją wartość, to pewnik. Nawet teraz, w glorii mistrzów olimpijskich, zaczynaliśmy sezon od nowa, by nie powiedzieć od zera. To, co wywalczyliśmy w Pekinie, nie miało już większego znaczenia.
To na koniec porozmawiajmy o tajemnicach sukcesu. Jak to możliwe, że osada, która w Gifu walczyła o swój byt i przyszłość, w kolejnych latach doczekała się wymownego miana dominatorów, wygrywających wszystkie najważniejsze imprezy?
- Tych czynników jest tak wiele, że ich wymienianie zajęłoby godziny. Jeden z podstawowych, może najważniejszy, to grupa, w jakiej się pracuje, mądry szkoleniowiec i porozumienie między wszystkimi stronami. Od początku współpracy z Aleksandrem Wojciechowskim ustaliliśmy zasady, wiedzieliśmy, na czym stoimy i gdzie zmierzamy. Udało mi się przekonać trenera, że warto przygotowywać się do głównej imprezy, szczyt formy szykować na mistrzostwa i igrzyska, wszystko, co po drodze, traktując jako rodzaj treningu. To wielka sztuka, ale na razie za każdym razem trafialiśmy. Wierzę, że w Poznaniu będzie podobnie.
Mamy świadomość, że ludzie oczekują od nas zwycięstwa. Po igrzyskach niby dochodziły do nas głosy, że jakikolwiek medal wywalczony w mistrzostwach będzie sukcesem, ale wiemy, jaka jest rzeczywistość. Gdy zdobędziemy srebro, w kilku gazetach pojawi się hasło: "Czwórka dominatorów zawiodła". To może zaboleć, dlatego zrobimy wszystko, by tytuł był inny: "Dominatorzy znów wygrali".
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-18
Autor: wa