Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Niesione dopingiem kibiców

Treść

Rozmowa z Mariolą Zenik, libero siatkarskiej reprezentacji Polski
Jak smakuje brąz mistrzostw Europy?
- Dla mnie ma wartość większą niż złoty medal zdobyty przed czterema laty w Chorwacji. Wywalczyłyśmy go po niesamowitej walce, determinacji do samego końca, do ostatniej piłki. Do tego doszła własna, fantastyczna publiczność. Nasze mecze oglądało kilkanaście tysięcy widzów i myślę, że w dużej mierze ich doping pomógł nam w realizacji celów.
Przed mistrzostwami różnie mówiło się na temat Waszych szans, część komentatorów spodziewała się medalu, ale część miała obawy, czy w ogóle uda się Wam przebrnąć przez fazę grupową. Wierzyła Pani w podium?
- Wydaje mi się, że nie było różnych opinii; była tylko jedna - nie wejdziemy do czwórki. A jeśli już, to na pewno nie staniemy na podium. Tak odbierałyśmy zamieszanie wokół naszej drużyny i, co tu ukrywać, było nam trochę przykro. Gdy już awansowałyśmy do półfinału, wszyscy uznali to za wielki sukces, ale my wciąż mierzyłyśmy wyżej - w medal. Bardzo nam zależało, by nie skończyło się, jak to obrazowo ujął trener Jerzy Matlak, na samej tasiemce, tylko żeby na końcu tej tasiemki wisiał medal. I strasznie, naprawdę strasznie w niego wierzyłyśmy i dążyłyśmy z całych sił, by go zdobyć.
Gdzie tkwił klucz do późniejszego sukcesu?
- Rozpoczynając przygotowania do mistrzostw wiedziałyśmy, że czeka nas trudne zadanie. Trener Matlak przejął praktycznie nowy zespół, w którym nie było zawodniczek od lat decydujących o jego sile. Wielu to podkreślało, wysuwało na pierwszy plan, załamywało ręce. Na szczęście my zareagowałyśmy inaczej, właściwie. Miast ronić łzy, zebrałyśmy się mocno w sobie, a pojawiające się tu i ówdzie krytyka i powątpiewanie zmobilizowały nas do jeszcze cięższej pracy. Wiedziałyśmy, że w drużynie nie ma liderki, że chcąc coś osiągnąć, będziemy musiały grać zespołowo, rozłożyć odpowiedzialność na wszystkie zawodniczki, zarówno te teoretycznie podstawowe, jak i te rezerwowe. I to się nam udało, bo każda z nas dołożyła swoją cegiełkę, by zbudować wynik.
Zespół - to słowo, które zarówno w czasie, jak i po turnieju odmieniałyście przez wszystkie możliwe przypadki.
- No bo to był ten klucz, o który pan pytał. Przez lata nasza drużyna występowała w niemal niezmienionym składzie, teraz nagle w ciągu czterech miesięcy musiałyśmy stworzyć nowy. I chyba wyszło fajnie, skoro stanęłyśmy na podium mistrzostw. Jesteśmy inne, mamy różne charaktery, ale na boisku rozumiałyśmy się bardzo dobrze, dążyłyśmy z determinacją do jednego celu. Każda z nas pojęła i zaakceptowała fakt, że nie "ja" jestem najważniejsza, ale zespół. Dzięki temu czułyśmy, że nawet w słabszych momentach jesteśmy razem, wspieramy się, uzupełniamy. Czułyśmy, że mamy w sobie oparcie.
Turniej rozpoczęłyśmy tak sobie, ciężko nam było w niego wejść. Długo nie grałyśmy tak, jak zakładałyśmy, ale wtedy pomogła nam ogromna koncentracja i determinacja. Te słowa też często powtarzam, myślę, że oprócz "zespołu" były najważniejszymi czynnikami, które zadecydowały o sukcesie.
Charakter zespołu poznaje się w najtrudniejszych momentach, a Wam takowych nie brakowało. Już w trakcie mistrzostw osobisty dramat przeżył trener Matlak i paradoksalnie wydaje się, że fakt ten dodatkowo Was skonsolidował.
- To prawda. Nieszczęście trenera i jego żony scaliło nas jeszcze mocniej, poczułyśmy, że powinnyśmy walczyć i dać z siebie jeszcze więcej - także dla nich.
Matlaka zastąpił jego asystent Piotr Makowski, i choć sam swoją rolę umniejsza jak tylko może, bez niego medalu by nie było.
- O tak, sprawdził się idealnie. Ale nie dziwmy się, to świetny szkoleniowiec, a asystent pierwszego musi umieć przejąć pałeczkę, gdy sytuacja tego wymaga. Co tu dużo mówić, ze swej roli wywiązał się świetnie, cały czas miał nad zespołem pełną kontrolę, doskonale nas mobilizował i motywował.
Holenderki i Włoszki były poza Waszym zasięgiem?
- Chyba tak, to były dwa najlepsze zespoły turnieju, zasłużenie zagrały w finale. Nie zmienia to jednak faktu, że z Holenderkami mogłyśmy powalczyć w półfinale, doprowadzić co najmniej do tie-breaka, w którym wszystko mogło się zdarzyć. Zabrakło nam trochę szczęścia, trochę umiejętności. Ale poczekajmy, czas działa na naszą korzyść. Po igrzyskach w Pekinie większość drużyn przeszła spore zmiany personalne; drużyny włoska i holenderska - nie. Występują w niezmienionych składach od kilku lat, są zgrane, rozumieją się bez słów. To ich główna siła.
Co Pani poczuła, gdy przed pierwszym meczem z Hiszpanią zobaczyła na trybunach morze kibiców?
- Trudno opisać. Kibice byli fantastyczni, stworzyli niezapomnianą atmosferę. Przed turniejem niektórzy mieli obawy, czy nas nie sparaliżują, tymczasem było wręcz przeciwnie - nieśli nas swoim dopingiem. Przyznam szczerze, że nie spodziewałyśmy się aż takiego tłumu na trybunach, nie przypuszczałyśmy, że hala będzie pękać w szwach. Powtórzę raz jeszcze, bez tego wsparcia pewnie byśmy nie zaszły tak daleko.
Powtórzycie sukces z Łodzi za rok, na mistrzostwach świata?
- Spokojnie, spokojnie, nie wybiegam aż tak daleko. Na razie cieszę się medalem, za chwilę zacznie się liga, o reprezentacyjnych obowiązkach i mistrzostwach pomyślimy później. Ale powtórką bym nie pogardziła.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-10-07

Autor: wa