Odnalazłem się w prędkości
Treść
Z Tadeuszem Błażusiakiem, fabrycznym motocyklistą zespołu KTM, gwiazdą enduro extreme i endurocrossu, rozmawia Piotr Skrobisz (cz. 2)
Przez lata rywalizował Pan w trialu, w którym liczyła się przede wszystkim chirurgiczna wręcz precyzja. Enduro to szalona prędkość. Trudno się było do niej przystosować?
- Po moich sukcesach swych sił w enduro spróbowało kilku lepszych ode mnie trialowców. Byłem w tej konkurencji w czołowej dziesiątce, ale do mistrzów trochę mi brakowało. Teraz oni, zachęceni moimi sukcesami, postanowili zobaczyć, jak to jest. Okazało się, że nie dali rady. Co prawda Brytyjczyk Doug Lampkin, siedmiokrotny mistrz świata, żywa legenda tej dyscypliny, na jednych zawodach zajął nawet trzecie miejsce, ale do mety Erzbergu nie dotarł. Zasłabł.
Prawdopodobnie potrzeba mieć to "coś" w sobie, by nie bać się prędkości. Trial oznacza superprecyzyjną jazdę, finezyjną, z dużą ilością balansu itp. W enduro trzeba zmienić tę precyzję na małej prędkości na jazdę nieco mniej precyzyjną, bardziej szaloną, na prędkości ogromnej. Okazało się, że nie sprawia mi to problemów, a nawet lepiej odnalazłem się na szybkich elementach. Dodam od razu, że bez zaplecza trialowego na pewno nie zdołałbym dojść do miejsca, w którym jestem obecnie. Technika, jaką z niego wyniosłem, pozwala mi wychodzić obronną ręką z najtrudniejszych opresji i jeździć szybko, nie zużywając wiele energii, na najbardziej wymagających fragmentach tras. Wypracowałem pewne odruchy, dzięki którym nawet niekiedy nie zauważam, że skontrowałem motor podbity np. na korzeniu. Robię to automatycznie, zyskując sekundy.
Jest Pan osobą bardziej odważną czy szaloną?
- W wesołym miasteczku, przy rollercosterze, czuję się przerażony. Mam duży dyskomfort, a tymczasem wielu ludzi uwielbia na nim jeździć i świetnie się bawi. Nie jestem wariatem, który nie ma strachu. Ale jak siadam na motor, to wiem, że świetne przygotowanie - tak fizyczne, techniczne, jak mentalne - daje mi kontrolę nad wszystkim, co przede mną. Dlatego, gdy mam gorszy dzień, nic mi się nie chce, idę na trening jak do normalnej pracy, do biura i daję z siebie, co mogę. Mądry trening chroni mnie przed kontuzjami, pozwala pozostać na szczycie. Oczywiście są wyjątki, sytuacje nie do przewidzenia. Jesteśmy też ludźmi, popełniamy błędy, ale staram się to ryzyko minimalizować.
Wyjątki, które bywają bolesne. Po wypadku, jaki przeżył Pan w ubiegłym roku, niewielu wróciłoby do sportu. Przynajmniej w tak szybkim tempie.
- Sport wyczynowy wiąże się z ryzykiem, zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. W sierpniu ubiegłego roku, na zawodach w USA, podczas ogromnego, podwójnego skoku zgasł mój motocykl. W powietrzu. Próbowałem się ratować, ale nie dałem rady i po przeleceniu 30 metrów uderzyłem z prędkością 100 km/h w przeciwstok góry przeznaczonej do lądowania. Połamałem wszystkie kości twarzy, musiałem przejść rekonstrukcję. W tym momencie mam wstawionych pięć płytek w kości twarzy plus kilkanaście śrub. Miesiąc później znów siedziałem na motorze (śmiech).
Ma Pan granice ryzyka, bólu?
- Na treningu tak, nie ryzykuję. Ale podczas zawodów te granice mi puszczają. I to dość mocno. Mam taki charakter, góralski, że daję z siebie o 10 procent więcej, niż mógłbym. W tym roku wygrałem we Włoszech zawody o wiele mówiącej nazwie Hell's Gate. Wyczerpujące do maksimum, biegnące po trasie częściowo pokrytej lodem, częściowo błotem, śliskimi kamieniami i korzeniami. Cały czas trzeba było być czujnym, a wszystko przez... osiem godzin, non stop, bez przerwy z okręconą manetką gazu. Ostatnie okrążenie pokonywaliśmy po zmroku.
Który ze swych dotychczasowych sukcesów ceni Pan najwyżej?
- Pierwsze zwycięstwo w Erzbergrodeo. Pojechałem tam bez presji, by się pobawić, obejrzeć fajne zawody i przy okazji spróbować swych sił. A tu nagle okazało się, że znokautowałem rywali, drugiego na mecie wyprzedzając o osiem minut. Śmiałem się, gdy na mecie wszyscy uczyli się pospiesznie wymawiać moje nazwisko. Niełatwe, przyznam. Cieszy mnie każda wygrana, ale żadna nie wpłynęła na moje życie tak bardzo, jak ta pierwsza.
No to powiedzmy wreszcie, co to takiego jest ten Erzberg i dlaczego tamtejsze zawody są tak ważne?
- Erzbergrodeo nie jest ani eliminacją mistrzostw świata, nie należy do żadnego cyklu, a jednak jest najważniejsze w świecie. Coś jak Dakar w rajdach terenowych. Startują w nim zawodnicy z każdego zakątka, mistrzowie w motocrossie, trialu, freestylerzy, dakarowcy. Listę zgłoszeń ograniczono do 1500 (chętnych jest kilka razy tyle), do finału kwalifikuje się 500 najlepszych, którzy startują po 50 w odstępach niespełna półminutowych. Trasa ulokowana jest w ogromnej kopalni, różnica między najniższym a najwyższym poziomem wynosi 700 metrów. Chociaż na drodze poustawiane są przeszkody, najważniejsza jest prędkość. Rozpędzamy się do 150-160 km/h i mkniemy do mety non stop, bez przerwy. W tym roku pobiłem swój rekord, pokonałem trasę w nieco ponad półtorej godziny. Świetny wynik.
I oczywiście Pan wygrał - dodajmy, po raz trzeci z rzędu, jako pierwszy zawodnik w historii.
- To były najtrudniejsze zawody w moim życiu. Temperatura przekraczała 32 st. C, dwa dni wcześniej mocno padało, było wilgotno. Wielu zawodników mdlało, wspomniany Lampkin został przewieziony helikopterem do szpitala. Metę osiągnęło zaledwie 20 z 500 finalistów. Ja kiepsko rozpocząłem, przez pierwsze 40 minut goniłem liderów i przez ten czas jechałem najszybciej w życiu. Potem byłem potwornie zmęczony, a musiałem cały czas utrzymywać tempo i rytm: pokonałem kolejną swoją granicę. Zabrzmi to niesamowicie, ale drugi zawodnik stracił do mnie 42 minuty, a czwarty 2,5 godziny.
Po wszystkim Pana motocykl trafił do muzeum KTM.
- Nawet nie został umyty, a wyglądał faktycznie... strasznie: brudny, poobijany.
Myśli Pan o starcie w Rajdzie Dakar?
- Długo mówiłem, że nie wiem, mam czas, teraz mogę powiedzieć, że kiedyś na pewno się na nim pojawię. Jestem w zespole KTM, który ma fantastyczne dakarowe tradycje, przyjaźnię się z Cyrilem Despresem, legendą tej imprezy. Na razie wiem, że do 2011 r. będę startował w enduro, co dalej, życie pokaże. Mam świadomość, że decydując się na Dakar, musiałbym znów wszystko pozmieniać, skoncentrować się na tej jednej imprezie i przygotowaniach do niej. A jeśli kiedyś powiem "tak", to nie po to, by się przejechać i posmakować przygody, tylko powalczyć o najwyższe cele.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-07-09
Autor: wa