Olimpijski medal nie jest nierealny
Treść
- przekonuje Robert Mateusiak, jeden z najlepszych zawodników w historii polskiego badmintona
W ciągu ostatniego miesiąca - razem z Nadieżdą Kostiuczyk - wygrał Pan zawody Masters cyklu Super Series oraz zajął trzecie miejsce w jego wielkim finale. To największe sukcesy w historii polskiego badmintona, musi zatem Pan czuć ogromną dumę i satysfakcję?
- Utkwiło mi w pamięci przede wszystkim zachowanie kibiców w wygranej przez nas imprezie w Hongkongu. W decydującym meczu pokonaliśmy tam wicemistrzów olimpijskich z Indonezji, Novę Widianto i Liliyanę Natsir, mając od początku do końca wsparcie kilkutysięcznej publiczności. To było niezwykłe, bo graliśmy w Azji z Azjatami, a tu cała hala nas gorąco dopingowała. A sukces faktycznie był wielki, porównywalny z triumfem w tenisowym Wielkim Szlemie.
Sukces wielki, a jego wartość dodatkowo podnosi droga, którą musieliście przejść, by go osiągnąć. Wybojów, ostrych zakrętów było na niej całe mnóstwo.
- Nie mamy niestety takich warunków jak badmintonowe potęgi: Anglicy, Duńczycy, Niemcy, Holendrzy, nie wspominając już o najlepszych drużynach azjatyckich. Na ostatnie zawody Super Series jechaliśmy bez trenera, masażysty, przypominaliśmy dwie sierotki. Gdy decydowały się losy starcia z Indonezyjczykami, nasi rywale korzystali z podpowiedzi i uwag dwóch szkoleniowców, my musieliśmy sobie radzić sami. Myślę, że pewnie i stąd brała się sympatia kibiców do nas. Nie jest łatwo w takich warunkach pracować i przygotowywać się do najważniejszych imprez. Mamy tylko nadzieję, iż pokazaliśmy, że warto na nas stawiać i w nas inwestować. Marzymy, by zostały nam stworzone w miarę komfortowe warunki przygotowań do igrzysk w Londynie. 2,5 roku to z jednej strony jest sporo, z drugiej - minie szybko. Medal olimpijski wcale nie jest nierealny, co zresztą pokazały już zmagania w Pekinie.
Podobno długo istniała obawa, że sami będziecie musieli opłacić przelot i pobyt na turnieju Masters w Hongkongu. To prawda?
- Dopiero na kilka dni przed wylotem dostaliśmy gwarancje i potwierdzenie, że ministerstwo sportu sfinansuje nam wyjazd. Na początku faktycznie bilety zakupiliśmy sami, potem w tej materii wspomogły nas władze Hubala Białystok, w którym na co dzień gramy. Ale już koszty zakwaterowania w hotelu i wyżywienia na miejscu musieliśmy pokryć sami. Cóż, ostatnie turnieje nie były uwzględnione w planie startowym na ten rok i związek badmintona nie miał na nie po prostu pieniędzy. Jedyną opcją była pomoc z ministerstwa, udało się ją zdobyć po trzecim miejscu w październikowym Denmark Open Super Series. Wtedy odetchnęliśmy.
Z jednej strony to może brzmi pięknie, bo pokazuje, jak bardzo kochacie sport i żadna przeszkoda nie jest w stanie Was zmóc, z drugiej brzmi przerażająco, bo tych problemów najzwyczajniej nie powinno być. Jak się udaje wytrwać, skoro jest jak jest, kłopoty się piętrzą?
- To problem nie tylko naszego związku, ale i niemal całego polskiego sportu. Tylko kilka największych dyscyplin ma zapewnione niemal wszystko, reszta musi sobie jakoś radzić. Oczekuje się od nas wyników, zapominając, że wpierw powinny być zapewnione godne warunki treningów, pracy i podnoszenia swoich umiejętności. Tymczasem jest na odwrót. Sytuacja jest dramatyczna, nieraz aż chce się płakać, ale jesteśmy sportowcami, mamy w sobie wolę walki, determinację i kochamy to, co robimy. Razem z Nadią mamy o tyle dobrą sytuację, że gramy w najmocniejszej w świecie lidze duńskiej, co jest dla nas niezwykle korzystne pod względem szkoleniowym. Duńczycy są obecnie na topie, jeśli chodzi o gry mieszane, rywalizacja z nimi jest bezcenna. Co ważne, doceniają i nas, pozwalają trenować razem z kadrą w centrum olimpijskim w Kopenhadze. Proszę mi wierzyć, niewielu ma możliwość sparowania z nimi. To nasza inicjatywa, sami układamy sobie plan, dbamy o dobór rywali, sparingpartnerów. Wiemy, co trzeba zrobić, by dojść do światowego poziomu, ale potrzebujemy pomocy. Bez znakomitych trenerów, lekarzy, masażystów można zagrać jeden świetny turniej, ale potem organizm zaczyna się już buntować.
Tak naprawdę wszystko, o czym Pan mówi, jest absolutnym minimum, podstawą, która powinna być zapewniona każdemu. Brzmi to irracjonalnie, że będąc w ścisłej światowej czołówce z szansami na olimpijski medal, musicie wszystko załatwiać sami, jeździć na najważniejsze turnieje bez trenera, masażysty.
- Nie potrzebujemy gór złota, luksusu, nie wiadomo czego. Wiemy, że badminton nigdy nie będzie w Polsce sportem narodowym, jak dzieje się w wielu azjatyckich krajach, Indonezji, Malezji, Korei, Chinach. Jak reprezentacja Malezji przyjeżdża na mistrzostwa świata, zajmuje oddzielne piętra w hotelu, ma do dyspozycji dwóch kucharzy, a zawodników dogląda pięciu trenerów. My chcemy tylko mieć godne i w miarę komfortowe warunki przygotowań. Trenera, który sporządzi plan na najbliższe 2,5 roku, będzie z nami jeździł na wszystkie turnieje, organizował sparingi, współpracował ze szkoleniowcami duńskimi i angielskimi. Niby z Nadią sobie radzimy, ale spojrzenie z zewnątrz pozwala dostrzec niuanse, które nam umykają, kluczowe na najwyższym poziomie. W tym roku po wielogodzinnym locie do Azji zamiast odpoczywać, musieliśmy zajmować się hotelem, rozpisaniem treningów, rezerwowaniem hal, szliśmy na odprawę szkoleniową, bo były tam poruszane ważne sprawy.
Brakuje nam lekarza, masażysty, nieraz musieliśmy prosić o pomoc zaprzyjaźnione ekipy. Potrzebujemy startów, jak najczęstszego kontaktu z czołówką. W ciągu roku jest 12 turniejów z cyklu Super Series, z czego aż 8 w Azji. Start w 10 to minimum, by trzymać poziom.
I tak naprawdę liczy się czas. Niech nikogo nie zmyli, że igrzyska są dopiero w 2012 roku. W grach podwójnych na igrzyska kwalifikuje się zaledwie 13 najlepszych par, zazwyczaj 9-10 miejsc zajmują Azjaci. Zostaną trzy, góra cztery wolne. W formie - i to wielkiej - trzeba być zatem dużo wcześniej.
Widzi Pan siebie na olimpijskim podium?
- Widzę, i myślę, że razem z Nadią pokazaliśmy, że nie jest to marzenie nierealne. Grałem już na trzech igrzyskach, każde kolejne były lepsze. W Pekinie otarłem się o strefę medalową i to były chwile uświadamiające sens pracy i wyrzeczeń. Gram w badmintona już 22 lata, cały czas jest on moją pasją. Chciałbym też, aby nasze sukcesy pomogły go rozpropagować. Choć w Polsce w kometkę bawił się chyba każdy, dyscyplina znajduje się gdzieś na uboczu. Niesłusznie, bo ze swą różnorodnością, wszechstronnością powinna plasować się dużo wyżej w hierarchii. Niewiele jest sportów tak ciekawych, łączących w sobie sprzeczności: wytrzymałościowo-szybkościowych, zwinnościowo-siłowych, przy tym szalenie dynamicznych i efektownych. Gdy jesteśmy w Azji, możemy od rana do wieczora oglądać transmisje meczów, pokazują je także telewizje w Danii czy Anglii. A u nas? Cóż, odpowiedź jest jedna, ale postaramy się z Nadią to zmienić.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2009-12-10
Autor: wa