Palec nie boli, mierzę w medal
Treść
Rozmowa z Piotrem Małachowskim, wicemistrzem olimpijskim w rzucie dyskiem
Jak Pana palec na kilka dni przed mistrzostwami świata?
- Jest na swoim miejscu (śmiech), trochę boli, ale nie na tyle, żebym musiał zaciskać zęby. Po konsultacjach doktora Roberta Śmigielskiego, który zalecił mi zabiegi i ostrzykiwał naderwane więzadło, czuję się zdecydowanie lepiej, choć na razie palec jest jeszcze usztywniony, otejpowany, bez odpowiedniego luzu. Na mistrzostwa tejp zdejmę, postawię wszystko na jedną kartę. A po nich udam się na operację, nie uniknę jej.
Kiedy pojawiły się te problemy?
- Delikatny ból poczułem na początku maja. Potem narastał z tygodnia na tydzień, z treningu na trening, aż w końcu stał się nie do wytrzymania. Ratowałem się tabletkami przeciwbólowymi i przeciwzapalnymi, dzięki nim mogłem w ogóle jakoś rzucać. Nie chciałem jednak przyjmować ich za często, bo ból uśmierzały, ale urazu w żaden sposób nie leczyły. Musiałem zmienić plan treningowy, i to dość radykalnie. Zamiast tysiąca rzutów w ciągu miesiąca oddawałem sto, może nawet osiemdziesiąt. Bardzo mało.
Dziesięć procent normy?
- Na to wychodzi. Nadrabiałem to kulami, ale nie mogłem przesadzić, żeby nie zagubić techniki, która w dysku jest zdecydowanie inna. Co tu kryć, rywale są ode mnie silniejsi, sprawniejsi, luźniejsi, ja cały czas bazowałem i bazuję na szybkości i technice. Przez kontuzję ta się zmieniła, psychicznie bałem się podkręcać dysk, bo traf chciał, że kontuzji uległ palec, który właśnie za to odpowiada. Gdy wypuszczam dysk, to muszę nadać mu odpowiednią rotację, dzięki której będzie dobrze ułożony w locie i nie przeszkodzi mu wiatr. A raczej wykorzysta jego podmuchy. W mojej konkurencji bez techniki na najwyższym poziomie nie ma czego szukać. Można próbować, pewnie, ale nigdy nie pokona się pewnej granicy.
Wracając do kul - nie były czymś nowym, nieznanym, obcym. I tak często z nimi trenuję, jeśli tylko robię siłę specjalną, przykładowo wyrzutu, to pracuję na ciężkich, nawet czterokilogramowych. Stanowią jeden ze środków treningowych, zwykle jednak proporcje wyglądały następująco: jeden rzut kulą, trzy dyskiem. Przez kontuzję zaburzyły się, i to znacznie, na jeden rzut dyskiem przypadało pięć kulą.
To pierwszy tak poważny uraz w Pana karierze?
- Pierwszy, po dwunastu latach treningów. Owszem, jakieś drobne, delikatne, przeciążeniowe kontuzje trafiały się cały czas, ale nigdy poważne. Nigdy też z powodu problemów zdrowotnych nie musiałem zrezygnować z występu w zawodach. Teraz też niby wszystko wygląda na pozór błaho - mały palec. Ale wskazujący dla dyskobola jest najważniejszy, jak dla piłkarza noga. Mówiąc szczerze, lepiej by było, gdybym nie mógł robić jakiegoś ćwiczenia na siłowni, można by go zastąpić innym. Z palcem takiego komfortu nie ma. Z jednej strony wszystko było dobrze, fizycznie czułem i czuję się świetnie, z drugiej - nie byłem w stanie rzucać. A to najważniejsze.
Miał Pan chwile rezygnacji?
- Miałem, nawet kilka dni temu przechodziły mi przez głowę myśli, czy dam radę. Ale podjąłem męską decyzję: jadę do Berlina, i trzymam się jej konsekwentnie. Trenuję, ile mogę, daję z siebie wszystko i się nie poddam. Z każdym dniem jest też lepiej, a mój nastrój się poprawia.
Co pomagało w chwilach największego bólu?
- Bliscy, przyjaciele. Cały czas wierzyli we mnie i mobilizowali do walki. A ja mam taki charakter, że lubię podejmować wyzwania. Pewnie, czasami przychodzą chwile zwątpienia, jak to w życiu, ale trzeba im stawić czoła. Stwierdziłem, że nie ma co się nad sobą użalać, tylko trzeba wziąć się w garść. Jeśli nie wyjdzie, trudno. Będę trochę zawiedziony, ale też będę miał świadomość, że spróbowałem, podjąłem rękawicę.
Ale nie wierzę, że nie celuje Pan w medal?
- Ależ celuję. Wicemistrz olimpijski nie może mieć innych planów, chcę stanąć na podium. Rywale doskonale wiedzą, że mam problemy, może to ich uśpi (śmiech)? Mówiąc jednak poważnie: z treningu na trening się rozkręcam, łapię formę i pewność siebie. Wierzę, że w Berlinie będę w stanie uzyskać ponad 67 metrów.
Na początku sezonu rzucił Pan 68,75 m, ustanawiając rekord Polski. Powtórka dałaby medal?
- Sezon zaczął się zgodnie z planem, z wysokiego pułapu. Wszystko miało potem pójść jeszcze bardziej do przodu, no ale przytrafiła się kontuzja. Cieszę się przynajmniej, że stało się to w tym roku, a nie w poprzednim, olimpijskim. To, co przeżyłem i zdobyłem w Pekinie, zostanie we mnie na zawsze, jest bezcenne. Wynik, rekord, o którym pan wspomniał, powinien spokojnie dać medal. W tym roku dalej rzucali tylko Gerd Kanter i Virgilijus Alekna, ale też nie ma co się tym sugerować. Mistrzostwa świata rządzą się swoimi prawami, dochodzi presja, stres. Na pewno Estończyk i Litwin będą groźni, szalenie groźni, chcą powalczyć o złoto. Podobne plany mają Robert Harting i Zoltan Kovago i myślę, że w piątkę stoczymy walkę o trzy miejsca na podium.
Jakiej pogody życzyłby Pan sobie na czas mistrzostw?
- W okolicach 20 stopni byłaby idealna.
Upał, deszcz, silny wiatr mogą mieć wpływ na wynik rywalizacji?
- Upału nie lubię, podobnie jak większość moich rywali. Jesteśmy dużymi facetami, nie cieszymy się specjalnie, gdy słupek rtęci przekracza 30 stopni. Mamy wtedy problemy z odpowiednim pobudzeniem się do walki, koncentracją. Nie miałbym za to nic przeciwko, gdyby spadł deszcz. Mam odpowiednie, specjalnie przygotowane buty na taką okazję, dzięki nim nie ślizgam się w kole i - prawdę mówiąc - w tym dostrzegam szansę i przewagę. Wiatr? Tradycyjnie już może odegrać kluczową rolę. W naszej konkurencji przepisy nie regulują odpowiedniej siły podmuchów, rzucamy, gdy jest cisza i gdy strasznie wieje. Kiedy jest pod wiatr, można to wykorzystać, podobnie jak to robią na przykład skoczkowie narciarscy. Gdy się odpowiednio trafi w poduszkę powietrzną, dysk leci i leci. Czasami owocuje to też przypadkowymi wynikami, bo dochodzi element szczęścia. Można rzucić źle, ale płasko i wiatr doda dwa, trzy metry. W czerwcu, na zawodach Złotej Ligi w Berlinie, nie wiało prawie zupełnie, decydowało przygotowanie i praca wykonana na treningach. Tylko i wyłącznie. Jak będzie na mistrzostwach, zobaczymy.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-11
Autor: wa