Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Priorytety mam poukładane

Treść

Rozmowa z Mają Włoszczowską, mistrzynią Europy w kolarstwie górskim
Jak się Pani czuła ze złotym medalem mistrzostw Europy na szyi?
- Świetnie. Do tej pory, nawet jak znajdowałam się w niesamowitej dyspozycji, zawsze trafiała się zawodniczka lepsza ode mnie. Przez lata była to Gunn-Rita Dahle, na igrzyskach w Pekinie Sabine Spitz. W tym roku, mimo że paradoksalnie wcale nie czułam się fenomenalnie, udało mi się pokonać wszystkie konkurentki. A cieszę się tym bardziej, że zrobiłam to po niezwykle wyrównanej, twardej walce...
...toczonej w szalenie trudnych warunkach. Miało być łatwiej.
- No tak, teoretycznie trasa wydawała się prosta, z krótkimi podjazdami. Pogoda zrobiła jednak swoje, nagle poziom trudności, przede wszystkim technicznej, niesamowicie wzrósł. Ja sama w błocie wylądowałam dwukrotnie, jeden upadek był bolesny i niebezpieczny, mocno się potłukłam.
Mimo to ani na chwilę Pani nie odpuściła. To kwestia doświadczenia, umiejętności, charakteru, może wielkiego pragnienia zwycięstwa?
- Wszystkiego naraz. Mam na koncie sporo doświadczenia, wyniesionego również z porażek, upadków, ale też mnóstwo woli walki i ambicji. Podczas wyścigu czułam i wiedziałam, że mogę zwyciężyć i niezależnie od tych przygód, jakie mnie spotykały po drodze, zdeterminowana dążyłam do celu. Tu wielkie słowa podziękowania dla trenera Andrzeja Piątka, który całą naszą ekipę, mnie, Olę Dawidowicz i Magdę Sadłecką, przygotował doskonale. Bez formy, w słabszym dniu, nic bym nie zdziałała.
Po igrzyskach w Pekinie obiecała Pani, że po okresie srebrnych i brązowych medali przyjdzie czas złotych. I tak się dzieje.
- Faktycznie, byłam wtedy dość odważna w słowach, a w trakcie sezonu, gdy pojawiają się trudności i przeszkody, człowiek zaczyna obniżać swoje oczekiwania (śmiech). Przyznam, że ucieszyłby mnie każdy medal mistrzostw Europy, nawet brązowy. Oczywiście złoto sprawiło ogromną frajdę, moim marzeniem jest teraz najwyższy stopień podium mistrzostw świata. Nie będzie to łatwe, dojdą mocne Chinki, poza tym w kolarstwie górskim trudno cokolwiek przewidywać. Nawet superforma nie zagwarantuje medalu, trzeba mieć też trochę szczęścia.
Bardzo zmieniło się Pani życie po olimpiadzie?
- Bardzo. Stałam się osobą rozpoznawaną, muszę uważać, co robię, jak się zachowuję, co mówię, gdzie przebywam, słowem - bardziej się kontrolować. Specjalnych problemów mi to jednak nie sprawia. Medal złożył też na moje barki obowiązek ciągłego potwierdzania swojej wartości. Przed każdym startem czuję presję, media skupiają się na moich wynikach nieporównanie bardziej niż przed igrzyskami.
Stając na olimpijskim podium, stała się Pani, naturalną koleją rzeczy, gwiazdą polskiego sportu, choć często Pani podkreśla, że się nią nie czuje i nie chce być za taką uważaną. Ciężko zachować dystans, będąc pod ciągłym obstrzałem mediów, opinii publicznej, kibiców?
- Medalem olimpijskim można się zachłysnąć, to bardzo proste. Staram się nigdy nie przekraczać pewnych granic, nie uważam siebie za nie wiadomo kogo, wiem, ile mnie ten sukces kosztował. Ale nawet przy takim rozsądnym podejściu sława może być uciążliwa, utrudniając wykonywanie pracy. Dlatego trzeba poustawiać sobie priorytety, pamiętać, co jest najważniejsze i skupiać się na tym. Dla mnie najistotniejsze jest kolarstwo i jak najlepsze przygotowanie się do kluczowych imprez. Dlatego robię, co do mnie należy, staram się unikać głupich błędów typu zbyt duża ilość podróży czy niewyspanie. Jestem profesjonalistką, chcę nią być i w stu procentach poświęcam się swojej pracy. Gdy zostaje mi trochę czasu, zajmuję się innymi rzeczami.
Pod względem sportowym zmienił Panią sukces w Pekinie?
- W kolarskim środowisku byłam znana już wcześniej, ale myślę, że ugruntował moją pozycję. Rywalki wiedzą, iż na każdych zawodach muszą na mnie bacznie uważać. Z drugiej strony kompletnie nie zmieniło się moje podejście do startów, wciąż jestem głodna sukcesów, ale nigdy pewna swego. Szanuję wszystkie konkurentki, nie tylko te słynne, utytułowane.
Jako że nigdy nie jest tak dobrze, by lepiej być nie mogło, zapewne ciągle poszukuje Pani rezerw, za pomocą których można wykonać kolejny krok do przodu. Gdzie można je odnaleźć w kolarstwie górskim?
- Przede wszystkim po latach zajęć trzeba szukać nowych bodźców treningowych. Nie ma jednego konkretnego programu, który sprawdzi się w przypadku każdego zawodnika. Kolarstwo jest dyscypliną złożoną, prócz siły, wytrzymałości trzeba mieć doskonałą technikę. Myślę, że nie ma osób, które w tym elemencie doszły do perfekcji, zatem zawsze można ją doskonalić. Dodatkową kwestią jest sprzęt, mamy w ekipie Grzegorza Dziadowca, który jest na bieżąco z wszystkimi nowościami, dba o to, byśmy mieli do dyspozycji rowery najwyższej jakości, nie tylko niezawodne, ale i lekkie. Na mistrzostwa Europy miałam do dyspozycji sprzęt przygotowany pod tę konkretną imprezę. Nie ma co ukrywać, na najwyższym poziomie o sukcesie decydują szczegóły. Ania Szafraniec przegrała medal ME z powodu błota, które tak skutecznie zapchało napęd, że przestały działać przerzutki w jej rowerze. Nawet najlepszy zawodnik w gorszym sprzęcie nie zwycięży.
Często Pani powtarza, że sukcesy cieszą, sprawiają Pani radość i frajdę, ale równocześnie pozwalają promować kolarstwo górskie i jest to równie ważne. Co zatem pięknego jest w tej dyscyplinie, że tak bardzo Pani o nią dba?
- Przede wszystkim jest moją pasją, przesiąkłam nią całkowicie. A ludzi zachęcam, bo jazda na rowerze to fantastyczny sposób spędzania wolnego czasu. Pomaga dbać o zdrowie, a przy okazji jakaż to frajda pokonywanie ciężkich ścieżek, podjazdów. Gdy mam wakacje i od trenera "zakaz" wsiadania na rower, wystarczy, że zobaczę jakiś ciekawy szlak w lesie, to już obmyślam, jakby tu można pokonać go na rowerze.
A gdyby ktoś chciał pójść w Pani ślady, zostać kolarzem zawodowym - ile to kosztuje? Nie chodzi oczywiście o pieniądze.
- Ja podporządkowałam kolarstwu całe życie. Jestem sportowcem 24 godziny na dobę. Nawet gdy nie trenuję, muszę dbać o jedzenie, sen, odpowiednią regenerację, cały czas słuchać organizmu. Poświęceń jest sporo, ale nie stanowią dla mnie jakiejś uciążliwej przeszkody. Na początku trzeba jednak tą dyscypliną przede wszystkim się bawić, gdy ktoś od pierwszych chwil zacznie nastawiać się na wynik, błyskawicznie się wypali.
A na medal olimpijski pracowałam kilka lat. I to nie sama, tylko z całym sztabem ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-07-18

Autor: wa