Rezerwy są tylko w człowieku
Treść
Rozmowa z Tomaszem Majewskim, tegorocznym wicemistrzem świata w pchnięciu kulą
Jaki był dla Pana sportowy rok 2009?
- Był to najlepszy rok w mojej karierze. Co prawda w ubiegłym osiągnąłem najbardziej spektakularny sukces, czyli zostałem mistrzem olimpijskim, ale w tym pchałem najdalej i najrówniej. Bardzo dobrze było w zimie, bardzo dobrze latem. Gdyby jeszcze udało mi się sięgnąć po złoty medal na mistrzostwach świata, mógłbym powiedzieć, że ostatnie miesiące przypominały idyllę (śmiech).
Po mistrzostwach nie ukrywał Pan rozczarowania, ale z biegiem czasu zmienił Pan swój stosunek do tych zawodów i srebrnego medalu. I to znacznie.
- Tak, bo przegrałem z lepszym. Nic nie mogłem sobie zarzucić, pchałem, ile mogłem, ale tego dnia Christian Cantwell był po prostu nie do pokonania. Owszem, żałowałem i żałuję nadal, że nie udało mi się osiągnąć tych kilku centymetrów więcej, ale mówi się trudno. Konkurs był świetny, uświadamiam to sobie, oglądając go choćby teraz na wideo.
Niedawno jeden z najważniejszych amerykańskich portali sportowych Wasze starcie określił "pojedynkiem roku".
- I nieskromnie powiem, że się nie dziwię. Walczyliśmy niesamowicie, dramaturgia była ogromna, kibice i dziennikarze to lubią, my zresztą także. Inaczej docenia się zawody, w których rywalizacja toczy się na wysokim poziomie, nic nie jest do końca przesądzone.
Wyżej ceni Pan srebro z Berlina czy fantastyczny rekord Polski ze Sztokholmu?
- Oba konkursy mile wspominam. Ale faktycznie w Sztokholmie byłem w wybornej formie, wychodziło mi wszystko, pchałem niesamowicie. A wie pan, co mnie najbardziej ucieszyło? W tym roku miałem 17 konkursów powyżej 21 metrów. Dużo, niewielu zawodnikom udało się pchać tak daleko przez cały sezon; to pokazało, że nie było przypadku w moim pekińskim sukcesie. Po olimpiadzie wskoczyłem na zupełnie inny poziom.
Do granicy 22 metrów brakuje Panu zaledwie 5 centymetrów. Ile to jest w przeliczeniu na tony przerzucone na siłowni czy litry potu wylane podczas treningów?
- Kiedyś miałem spory zastój, nie byłem w stanie poprawić swojego życiowego wyniku. Pobiłem go dopiero podczas mistrzostw świata w Osace, tylko o 3 cm, ale cieszyłem się ogromnie. 21,95 to już jest naprawdę dobry rezultat, dorzucenie każdego centymetra stanowi prawdziwe wyzwanie. Muszę mieć superdzień, czuć się fantastycznie, ale wierzę, że tak będzie.
Szczerze jednak przyznam, że już nie za bardzo mam się w czym poprawiać. Moje tegoroczne występy, szczególnie w Sztokholmie, wyglądały już bardzo przyzwoicie. Oczywiście razem z trenerem dostrzegamy pewne szczegóły, niuanse, które można zmienić na lepsze. Siła? Przed tym sezonem pracowałem nad nią niesamowicie, teraz położymy główne akcenty gdzie indziej, przede wszystkim na technice.
Te szczegóły to tajemnica zawodowa, czy może je Pan zdradzić?
- Tak naprawdę - przy całym szacunku - pan ani 99 procent kibiców ich nie dostrzeże. Ja widzę je dopiero na wideo, gdy oglądam swój występ w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Wtedy potrafię wychwycić pewne momenty, w których coś nie zagrało. Chciałbym na przykład przy starcie nieco szybciej zabierać prawą nogę pod siebie, w tej chwili robię to troszkę za wolno, noga zostaje. Jeśli przyspieszę, start będzie wyglądał płynniej.
Gdzie upatruje Pan rezerw, skoro w pchnięciu kulą nie ma kosmicznych strojów, nie pomaga technologia rodem z NASA?
- W człowieku, tylko i wyłącznie, który przesuwa granice swoich możliwości. To jest piękne. U nas nie ma wyścigu zbrojeń, kosmicznych strojów, ale dzięki temu możemy porównywać swoje osiągnięcia z wynikami zawodników sprzed 30-40 lat. W kuli przez ten czas niewiele się zmieniło - ani w technice, ani w sprzęcie, bo niby dlaczego miałoby się zmienić? Jest pewien kanon, dobry, sprawdzony, trenujemy podobnie jak dawni mistrzowie. Dzięki temu wiem, że jeśli jestem posiadaczem 23. rezultatu w historii, to faktycznie to jest 23. wynik. Supernowoczesne technologie w sporcie nie zawsze się sprawdzają, proszę zobaczyć, co działo się ostatnio w pływaniu.
Od igrzysk w Pekinie ciągle utrzymuje Pan wysoki poziom, regularnie pchając daleko i zajmując czołowe miejsca we wszystkich prestiżowych zawodach. Gdzie tkwi tajemnica sukcesu?
- Dojrzałem do dalekiego pchania. Wszedłem na określony poziom i nie zamierzam szybko z niego schodzić. Przez dwa lata nie miałem żadnej kontuzji, przepracowałem je dobrze i owocnie. Ma to ogromne znaczenie, mogłem trenować bez żadnych przerw i utrudnień. To jest chyba jedna z najważniejszych tajemnic sukcesu, bo dla sportowca zdrowie jest kapitałem bezcennym.
Mówi się, że łatwiej wejść na szczyt, niż na nim pozostać - Pan temu przeczy.
- Spokojnie, spokojnie, dopiero drugi sezon mam tak udany. Jeśli przez kilka kolejnych uda mi się co najmniej utrzymać poziom, faktycznie tej opinii zaprzeczę (śmiech). Kula jest jednak specyficzną, ciężką konkurencją, w której niezwykle trudno przez lata ciągle być na szczycie. Im człowiek starszy, tym trudniej przychodzi mu realizowanie planów treningowych. Z drugiej strony Adam Nelson udowadnia, że nawet przez dekadę można walczyć o najwyższe cele, zatem mam zamiar pójść w jego ślady. Chciałbym na tym szczycie pozostać jak najdłużej.
Kibice nie mają wątpliwości - jest Pan dla nich gwiazdą polskiego sportu. Czy Pan czuje się nią?
- Gwiazdy są na niebie, ja muszę twardo stąpać po ziemi. Gdybym zaczął nosić głowę ponad chmurami, moi rywale bardzo szybko sprowadziliby mnie do pionu. Sport uczy pokory, szczególnie tak ciężki, jak kula. Musimy naprawdę harować długimi latami na sukces, a kiedy już go osiągniemy, dokładamy obciążeń, by nadal się rozwijać.
"Taniec z gwiazdami" i inne tego typu programy Pana nie interesują?
- Nie, z prostej przyczyny: nie mam na nie czasu. Jestem sportowcem, swoją pracę wykonuję na stadionie, sali treningowej, siłowni. Realizuję się w inny sposób.
Sukces - to dla Pana medal olimpijski, niebotyczny rekord czy może pokonanie swojej słabości podczas treningu?
- Wszystko, co pan wymienił, może być uznane za sukces. Dla jednego będzie nim medal, najbardziej wymierny, jeśli chodzi o sportowca. Ale sukcesem, i to wielkim, mogą być też małe rzeczy. Ja tego nie rozgraniczam.
Ma Pan swoją receptę na sukces?
- Tylko jedną i powszechnie znaną - ciężką pracę i wiarę w siebie, często fanatyczną. Tylko wtedy można coś osiągnąć. Ale nawet największa harówka może nic nie dać, jeśli zabraknie szczęścia. Ono też jest ważną częścią składową sukcesu.
Zmieniły się Pana motywacja, podejście do sportu po zdobyciu mistrzostwa olimpijskiego?
- Dało mi ono wielki ładunek pewności siebie i spokoju, który pomaga w najważniejszych startach. To, co najważniejsze, wymarzone, już mam, zdobyłem, dlatego do innych rzeczy mogę podchodzić z większym dystansem.
Co takiego ma w sobie Christian Cantwell, z którym przegrał Pan walkę o złoto mistrzostw świata?
- Wrodzoną, naturalną moc, jest dużo silniejszy od nas wszystkich. Dla niego kula jest lżejsza niż dla mnie. Trenujemy, robimy, co możemy, ale czy pod tym względem mu kiedyś dorównamy, nie wiem.
Jakie ma Pan plany na 2010 rok?
- Stawiam przed sobą trzy główne cele: walka o medal halowych mistrzostw świata, złoto mistrzostw Europy na otwartym stadionie i Diamentowa Liga, na której mam zamiar powalczyć o zwycięstwo w klasyfikacji końcowej.
A cel czwarty, rekord Polski powyżej 22 metrów?
- Przydałoby się go osiągnąć na jednej z wymienionych imprez.
Tego zatem życzę i dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-12-22
Autor: wa