Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sam kostium medalu nie zdobędzie

Treść

Rozmowa z Pawłem Korzeniowskim, wicemistrzem świata w pływaniu
Srebro z Rzymu, wywalczone w dość trudnym dla polskiego pływania okresie, ucieszyło Pana bardziej niż złoto z Montrealu, sprzed czterech lat?
- Każdy medal jest tak samo cenny, bo wiem, ile wysiłku i poświęceń kosztuje. Niezależnie od tego, czy złoty, czy srebrny. Przyznam, że gdybym w Rzymie zdobył brąz, byłbym równie szczęśliwy. Co ciekawe, forma znów przyszła w roku poolimpijskim.
Jadąc do Włoch, nastawiał się Pan na podium, było ono konkretnym celem?
- Nie, bo tak naprawdę nie szykowałem się specjalnie do tych zawodów. Nastawiałem się raczej na realizację konkretnych celów szkoleniowych. Przede wszystkim chciałem poprawić nawroty, różne techniczne elementy, zobaczyć, jak wyglądają po ostatnim cyklu treningowym, czy i jakie poczyniłem postępy. Jestem z nich zadowolony, może nie w stu, ale w osiemdziesięciu procentach. Ale oczywiście cieszę się, że zdobyłem medal, dwukrotnie biłem rekord Polski. W Rzymie wróciłem do światowej czołówki; może nawet to złe słowo, bo wydaje mi się, że byłem w niej cały czas, tylko brakowało mi tego "czegoś", by stanąć na podium. Teraz wreszcie wszystkie trybiki się zazębiły.
Przez długie lata w polskim pływaniu było sporo gwiazd skupiających na sobie uwagę kamer, z Otylią Jędrzejczak na czele. Teraz, w Rzymie, w naszej kadrze startował tylko jeden zawodnik z doświadczeniem i sukcesami na koncie - Pan.
- Ale nie odczuwałem z tej racji jakiejś dodatkowej presji. Odciąłem się od tego, co mówili inni, dziennikarze, kibice, skupiając się na swoich planach i celach. Zresztą nigdy tego nie ukrywałem, już przed mistrzostwami mówiłem, że zmieniłem trening i sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie; poza tym miałem długą, czteromiesięczną przerwę po igrzyskach.
Dobrze, ale jeśli już mówiliśmy o medalowych nadziejach, to tylko w odniesieniu do Pana osoby. Skupiał Pan na sobie wszystkie nadzieje polskich kibiców.
- Wiem, słyszałem. Lecz to nie zmieniało mojego podejścia, powtórzę: nie wchodziłem do basenu z myślą, że muszę zdobyć medal. Chciałem potwierdzenia słuszności obranej drogi, treningowych metod. I chyba mogę być pod tym względem optymistą, wszystko zmierza w dobrym kierunku. A przy okazji, to ciekawy sygnał na przyszłość, by nie skupiać się na konkretnym wyniku, lecz innych, pozornie mniejszych celach. Zmniejsza to presję.
O ile się Pan zmienił przez ostatni rok?
- Szczerze? Niewiele, może nawet nic. Jako człowiek, bo jako sportowiec postanowiłem swój trening zmienić, i to gruntownie. Przede wszystkim nie chcę już pływać tak wielu kilometrów, bo po prostu nie widzę w tym sensu. Dawniej pokonywałem codziennie po osiem kilometrów, teraz tę liczbę ograniczyłem. Więcej czasu pracuję za to na lądzie, profesjonalna siłownia pozwoliła mi pokonać kolejne bariery. Wzmocniłem odpowiednie partie mięśni, dzięki czemu lepiej pływam pod wodą, to mnie cieszy.
Co dalej, gdzie dostrzega Pan kolejne rezerwy?
- Nawroty, nawroty, nawroty. Choć poprawione, ciągle są moją bolączką, wręcz słabością. Jeśli uda mi się je poprawić, będę pływał zdecydowanie szybciej.
Nadal trenuje Pan pod okiem Pawła Słomińskiego, choć różne głosy dobiegały wcześniej z Waszego obozu. Znaleźliście wspólny język, będziecie tę współpracę kontynuować też w przyszłości?
- Myślę, że tak, jeśli tylko trener będzie chciał pracować tak jak teraz. Ja stawiam sprawę jasno - nie wrócę do pływania wielu kilometrów. Ustaliliśmy razem, że w Rzymie przekonamy się, na ile nowe metody się sprawdzają i chyba wyszło, że w stu procentach.
Przegrał Pan tylko z Michaelem Phelpsem, ale to nie powód do wstydu, bo to najlepszy pływak świata. Może nawet najlepszy w historii.
- Powiem więcej, najlepszy w ogóle sportowiec w historii. Nikt nie zdobył tylu złotych medali olimpijskich co on, i to wystarczająca wizytówka. Phelps jest fenomenem, szczególnie w stylu motylkowym, w którym się specjalizuje. Podobnie jak ja, niestety (śmiech).
Można w ogóle go pokonać?
- Pewnie tak, skoro w Rzymie przegrał na 200 m stylem dowolnym z Niemcem Paulem Biedermannem. Na ile jednak był to wypadek przy pracy lub rzadka chwila jego słabości, zobaczymy w przyszłości. W delfinie jest poza zasięgiem, trzeba naprawdę liczyć, że będzie miał gorszy dzień.
Gdzie tkwi tajemnica jego fenomenu?
- Urodził się z darem do pływania, ma fantastyczne możliwości fizyczne, wydolnościowe, do tego uwielbia pracować i rozwijać swój talent. Jakiś czas temu kupił sobie prywatny basen, by zwiększyć efektowność i komfort treningów. A my? Szukając odpowiednich warunków, jeździmy ze zgrupowania na zgrupowanie, męczymy się, frustrujemy. Ostatnie czterolecie zwieńczone igrzyskami w Pekinie dowiodło, że te wyjazdy obróciły się przeciw nam. Cały czas żyjemy nadzieją, że coś się zmieni, choć olimpijskiej pływalni w Warszawie, mimo obietnic, chyba się nie doczekamy. A wracając do Phelpsa - to szalenie ambitny człowiek, chce wygrywać, bić rekordy, ciągle się poprawiać. Czeka nas szalony wyścig, by go dogonić.
Po ostatnich igrzyskach o naszym pływaniu mówiło się coraz bardziej pesymistycznie, kreśląc raczej czarne wizje. Przesadzone czy odpowiadające rzeczywistości?
- Przesadzone. Nie zapominajmy, że wciąż mamy sporo świetnych zawodników, Otylię, Mateusza Sawrymowicza, Przemka Stańczyka. Gdyby pojechali do Rzymu, jestem pewien, że mielibyśmy na koncie więcej medali i rekordów. Coraz mocniejsza jest też młodzież, która walczyła na mistrzostwach. Radek Kawęcki ma wszelkie dane, by niedługo stać się zawodnikiem światowego formatu, obok niego są i inni. Nie panikujmy, nie skreślajmy pływania. Fajnie było, gdy z każdej imprezy przywoziliśmy po kilka medali, potem przyszły gorsze czasy, ale nie załamaliśmy się. Trzeba walczyć i iść do przodu.
Rzymskie mistrzostwa przyniosły mnóstwo rekordów świata: wartościowych, patrząc przez pryzmat kosmicznych strojów?
- Na pewno gdyby nie one, rekordów byłoby dużo mniej. Dziś już jednak wiemy, że od 1 stycznia wraca stare, wyścig zbrojeń - teoretycznie - dobiegnie końca.
To dobrze?
- Zła była sytuacja, w której dostęp do najnowszych technologii mieli tylko nieliczni, bo powodowało to podział na równych i równiejszych. Ale teraz, gdy wszyscy mogli korzystać z identycznych strojów specjalnych, zagrożeń nie widziałem. Z drugiej strony, waga i ranga rekordów spadały, skoro bito je przy każdej niemal okazji. Teraz się to zmieni i to w drugą stronę. Cały czas jednak wychodziłem i wychodzę z założenia, że sam kostium nie pływa. Owszem, pomaga, szczególnie słabszym zawodnikom, ale i tak najważniejszy jest talent, mądry trening i praca, jaką w jego rozwój wkłada człowiek. Jeśli nie będziemy odpowiednio przygotowani, nawet super strój nam nie pomoże.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-06

Autor: wa