Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Systematyczność i konsekwencja

Treść

Rozmowa z Anną Rogowską, rekordzistką Polski w skoku o tyczce
Chciałoby się zacząć od innego tematu, ale chyba nie sposób: jak Pani zdrowie? Zapomniała Pani już o kontuzjach, problemach, przeciwnościach?
- W tej chwili wszystko wygląda optymistycznie, nie mam żadnych problemów. Po sezonie halowym dużo czasu spędziłam na odnowie biologicznej, zależało mi na tym, abym mogła spokojnie, bez kłopotów przygotować się do lata i wreszcie bez bólu startować w kolejnych zawodach, przede wszystkim mistrzostwach świata w Berlinie. A czy zapomniałam? Jak zaczynam odczuwać ból, to nie. Na szczęście takich chwil jest już coraz mniej.
Ciągłe opowiadanie o swoim zdrowiu musi być pewnie frustrujące? Wolałaby Pani przecież mówić o planach, atakach na rekordy i medale, a tu ciągle, i to od kilku lat, głównym tematem większości rozmów były kontuzje.
- Już się z tym oswoiłam. Frustrujące bywały kontuzje, które wracały i nie mogłam ich wyleczyć do końca. Pracowałam ciężko, dawałam z siebie wszystko, a tu pojawiał się uraz wszystko niweczący. To był mój największy problem, z którym w pewnym sensie musiałam się pogodzić. Z drugiej strony cały czas ze szwankującym zdrowiem walczyłam i wydaje mi się, że teraz wreszcie sytuacja została opanowana.
Po igrzyskach w Atenach była Pani blisko szczytu, wydawało się, że lada moment rzuci Pani wyzwanie Jelenie Isinbajewej. Tymczasem było - z małymi wyjątkami - inaczej, nie pozwoliło zdrowie. Jak sobie Pani z tym wszystkim radziła?
- Najgorsza była świadomość, że to walka nierówna, niezależna ode mnie. Harowałam na sukces ciężko, nagle zostawałam z niczym. Chciałam - nie mogłam. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie czułam się tak zdołowana, że chciałam ze skakaniem skończyć, zostawić sport.
Co pomogło?
- Zadałam sobie proste pytanie: gdzie widzę siebie za rok. Widziałam na stadionie, skaczącą. Musiałam przezwyciężyć ten smutek, żal, wyleczyć kontuzję i wszystko rozpocząć niemal od nowa. Powrót był tym cięższy, że te skoki, które normalnie oddaję na treningach, owocują w późniejszych latach - a ja długo nie byłam w stanie ich realizować. Zrobiłam zatem mały krok w tył, by móc pójść dwa do przodu. Dziś jestem optymistką, poziom, z którego rozpoczęłam przygotowania do sezonu letniego, był o wiele wyższy niż w analogicznym okresie zeszłego roku. Świadczą też o tym wyniki.
Oczywiście, odpowiadając na pana pytanie, nie mogę nie wspomnieć o najbliższych. Cały czas byli ze mną na dobre i złe, wspierali, dopingowali, pocieszali, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. To proste słowa, ale często bezcenne. Pomagało, gdy spoglądałam na medal olimpijski z Aten usprawiedliwiający wszystkie wyrzeczenia, poświęcenia i ból. Wreszcie doszłam do przekonania, że jeśli ten ciężki czas przezwyciężę, będę silniejsza. I tak się stało. Jestem bardziej doświadczoną zawodniczką i osobą niż w Atenach, spotkało mnie wiele i sympatycznych, i przykrych chwil, każda z nich czegoś nauczyła. Inaczej podchodzę do sportu i życia. Dojrzalej.
A przy okazji... ja kocham skakać. To niesamowite uczucie, gdy człowiek wzbija się w górę, przelatuje nad poprzeczką. Trudne do wyrażenia, jedyne w swoim rodzaju. Poprzeczka obrazuje też pewne granice, własne bariery, które poprzez trening, wyrzeczenia jesteśmy w stanie pokonywać, ciągle przesuwać.
Od pewnego czasu szlifuje Pani formę w Leverkusen pod okiem trenera Leszka Klimy. Skąd taki pomysł?
- Trener Klima rozmawiał z moim mężem [i szkoleniowcem w jednej osobie - przyp. red.] o możliwości podjęcia współpracy już latem ubiegłego roku. Powiedział, że prowadzi zdolną niemiecką zawodniczkę Silke Spiegelburg i chciałby wprowadzić do programu zajęć konkurencję, drobną rywalizację. Zaproponował, żebym spróbowała. Uznaliśmy, że to ciekawy pomysł i faktycznie tak jest. Silke okazała się bardzo fajną, przyjacielską dziewczyną, polubiłyśmy się, ale na treningach rywalizujemy naprawdę mocno. I chyba są tego owoce, ja wracam do formy, ona w tym roku poprawiła "życiówkę" z 4,55 na 4,75 metra. W Leverkusen spędzamy sporo czasu, mamy tam do dyspozycji kapitalne warunki, ogromną halę lekkoatletyczną, stadion, słowem wszystko, czego tylko potrzebujemy.
Na jakie elementy trener Klima kładzie szczególny nacisk?
- Przede wszystkim na technikę, ale nie zaniedbuje żadnego, najdrobniejszego nawet szczegółu. Tak naprawdę, ćwicząc pod jego okiem, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że podążaliśmy dotąd słuszną drogą i wybieraliśmy dobre warianty. Być może potrzebowałam jednak spojrzenia z zewnątrz, przekazania tego samego, tylko w innych słowach. Nowe bodźce treningowe zawsze wpływają pozytywnie, dodają energii. Dużo skaczemy, zajęcia tyczkarskie są najważniejsze, ale też biegamy, mamy sporo sprawdzianów szybkościowych. Jak na razie wszystko wygląda optymistycznie, wszystkie strony są zadowolone ze współpracy, oby tak dalej. O, przepraszam, liczymy na więcej!
Gdzie dostrzega Pani rezerwy, które można wyzwolić i przez to skakać jeszcze wyżej?
- Postawiłam na systematyczność i konsekwencję. Jeśli zakładam, że oddam odpowiednią liczbę skoków - większą niż choćby rok wcześniej - muszę to zrealizować. Nabieram przez to dobrych nawyków, wypracowuję powtarzalność, czuję się swobodniej i pewniej podczas rozbiegu i samego skoku.
Lubi Pani Berlin?
- I to bardzo. Ciekawe miasto, przyjaźni ludzie.
Polubi Pani bardziej w sierpniu, po mistrzostwach świata?
- Mam nadzieję, że jeszcze bardziej zbliżymy się do siebie (śmiech). Wiem, że będzie ciężko, konkurencja jest duża, mocnych rywalek coraz więcej. Chciałabym poprawić rekord życiowy, to mój główny cel na sezon letni. Jeśli mi się uda, najlepiej oczywiście w Berlinie, medal mistrzostw świata stanie się realny.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-06-17

Autor: wa