Wietrzny znaczy przyjazny
Treść
Rozmowa z Przemysławem Miarczyńskim, reprezentantem Polski w windsurfingowych klasach RS:X i Formule
Został Pan w tym roku pierwszym żeglarzem, który sięgnął po złote medale mistrzostw Europy w trzech różnych klasach: Mistralu, RS:X i Formule Windsurfing. Czuje się Pan wyjątkowo?
- No tak, tytuły w Mistralu i RS:X zdobywałem wcześniej, teraz doszedł w Formule. Radość na pewno jest spora, a przypomnę, że niedawno w tej ostatniej klasie zająłem też trzecie miejsce w mistrzostwach świata. Sezon okazał się zatem wyjątkowo udany, co nawet mnie trochę zaskoczyło, bo potraktowałem go zdecydowanie luźniej od poprzednich. Jestem jednym z nielicznych żeglarzy na świecie, którzy starają się regularnie łączyć klasy, czerpać z nich różne doświadczenia - i to pewnie jest tajemnica tych sukcesów. A jeśli chodzi o czucie się wyjątkowo, to owszem, poczułem się tak na początku roku, gdy przyszła na świat moja córeczka. To był ten moment, z którym nie mogły równać się żadne inne sukcesy sportowe.
Skąd pomysł tak częstych wycieczek do Formuły Windsurfing?
- Zacząłem na niej startować mniej więcej w 2000 roku, gdy moją podstawową klasą był Mistral. Zawody, treningi tylko i wyłącznie na jednym rodzaju deski groziły pewną monotonią, znużeniem, dlatego postanowiłem spróbować czegoś innego. Formuła stała się świetną odskocznią, a przy okazji szansą zebrania nowych doświadczeń, nawyków, które później mogłem wykorzystać, poznania ludzi posiadających inne, ciekawe spojrzenie na żeglarstwo. Okazało się, że obie te klasy doskonale się uzupełniają.
Gdzie tkwią największe podobieństwa i różnica między Formułą a Pana podstawową dziś klasą - RS:X?
- Podstawowa różnica tkwi w tym, że RS:X jest deską mieczową, Formuła nie. Przy silnym wietrze, od 11, 12 węzłów, kiedy zaczynamy pływać szybciej w ślizgu, są do siebie bardzo podobne, technika żeglugi jest niemal identyczna. Przy słabszych wiatrach w Formule w ogóle się nie pływa. W FM można zgłosić trzy żagle o różnej powierzchni, maksymalnie do 12,5 m kw. W RS:X wszyscy mają jedną deskę i jeden żagiel, o powierzchni 9,5 m kw. Przyznam, że każdy trening, każde zawody w Formule mają potem przełożenie na klasę olimpijską. Pomagają mi uzyskiwać przewagę nad rywalami przy silnych wiatrach i pod tym względem zdobyte doświadczenia są bezcenne. Także żagle, choć różnią się od siebie, można przy pewnych warunkach podobnie ustawiać. Na pewno w RS:X trzeba mieć większą wydolność fizyczną, wymaga cięższej pracy fizycznej i patrząc z tej perspektywy, pływanie w Formule sprawia mi większą frajdę. Traktuję ją jako zabawę. Olimpijska deska jest zarówno pasją, jak i pracą.
Choć w tym roku klasę RS:X traktował Pan lżej, był Pan blisko podium mistrzostw świata. Ostatecznie skończyło się na miejscu czwartym, potwierdzającym ciągłą przynależność do elity.
- Zazwyczaj w RS:X startuję rokrocznie w około dziesięciu regatach Pucharu Świata, mistrzostw świata i Europy, w tym sezonie wystąpiłem w zaledwie trzech. Liczyłem na miejsce w piątce MŚ, co byłoby sukcesem. Tymczasem do brązowego medalu zabrakło mi niewiele, dosłownie kilku punktów. Szkoda, ale nie rozpaczałem, bo wiedziałem, że nie były to perfekcyjne zawody w moim wykonaniu, popełniłem kilka błędów, których przy lepszym przygotowaniu powinienem uniknąć.
Domyślam się, że już niedługo zacznie Pan spoglądać na Londyn i rozpoczynać operację "igrzyska". Poprzednie, nieudane, w Pekinie zostawiły w Panu jakiś ślad, rysę?
- Byłem już na trzech olimpiadach: w Sydney zająłem ósme miejsce, w Atenach piąte, w Pekinie szesnaste. Cały czas myślę o medalu, ale jakoś nie potrafię do niego dopłynąć. Niepowodzenie w Pekinie odczułem dość boleśnie, zastanawiałem się dużo, czemu wyszło tak, jak wyszło, choć włożyłem w przygotowania mnóstwo pracy i wysiłku, a we wcześniejszych zawodach, także tych najważniejszych, zawsze plasowałem się w czołówce. Włosów z głowy jednak nie rwałem, bo i po co? To jest sport, czasami się przegrywa, trzeba się z tym pogodzić, zresztą mam już na koncie tak dużo sukcesów, że brak olimpijskiego medalu nie oznacza dla mnie końca świata. Oczywiście - chcę to podkreślić - nadal marzę, że kiedyś go zdobędę.
Kiedyś, czyli w Londynie, gdzie akwen powinien być zdecydowanie dla Pana przyjaźniejszy?
- Mam taką nadzieję. Warunki faktycznie panują tam nieporównywalnie lepsze niż w Pekinie, przede wszystkim wieje, i to dość mocno. Podczas niedawnych mistrzostw świata, rozegranych właśnie na olimpijskim akwenie w Weymouth, tylko przez jeden dzień wiatr był stosunkowo słaby, poza tym hulał, aż miło.
Plan "igrzyska" - jak rozumiem - jest już nakreślony?
- Z grubsza tak. Teraz tylko muszę potwierdzać wynikami, że należy mi się miejsce w olimpijskiej kadrze. Przyszły rok będzie jeszcze stosunkowo luźny, choć już wyraźnie skupię się na RS:X. Najważniejsze imprezy rozegrane zostaną bardzo blisko, mistrzostwa Europy w Sopocie, świata - w Danii. Byłoby miło powalczyć na nich o medal, i to z najcenniejszego kruszcu. A potem mnie i kolegów z kadry czeka walka o olimpijski paszport, który - przypominam - otrzyma tylko jeden z nas.
To na koniec proszę powiedzieć, co musi Pan zrobić, aby swe marzenia spełnić i dopłynąć wreszcie do olimpijskiego podium?
- Niby zostały jeszcze prawie trzy lata, mnóstwo czasu, ale wiem, że wszystko to, co robimy dziś, będzie procentować w przyszłości. Chodzi zatem o wyzwalanie rezerw, które można znaleźć w sobie i sprzęcie. Krótko mówiąc, trzeba znaleźć klucz pomagający uzyskać doskonałą wydolność fizyczną, przygotować się na warunki panujące w Weymouth. Mamy szczęście, że Anglia jest niedaleko, można poznać akwen, jego tajemnice. Do tego dochodzi sprzęt, kwestia wypływania setek godzin, wyczucia, co i gdzie należy zmienić, by uszczknąć ułamki sekund. Poszukiwanie ustawień to żmudna praca, a proszę mi wierzyć, choć wszyscy mamy ten sam sprzęt, możemy cały czas - oczywiście w dozwolonych ramach - próbować odnajdywać szczegóły, niuanse, za pomocą których uzyskamy przewagę nad rywalami. Żeglowanie to nieustanne poszerzanie swojej wiedzy, i to też jest w nim fantastyczne.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-09-30
Autor: wa