Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wszedłem na wyższy pułap

Treść

Rozmowa z Tomaszem Majewskim, mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą
Domyślam się, że mistrz olimpijskich mistrzostw świata oczekuje tylko z konkretnymi nadziejami?
- Nadzieje to nawet złe słowo, pojadę do Berlina powalczyć o konkretne cele. Jako mistrzowi olimpijskiemu nie wypada mi mierzyć niżej niż w złoty medal. Z drugiej strony mam świadomość, że o sukces będzie trudniej niż w Pekinie. Na mistrzostwach, szczególnie tych odbywających się tuż po igrzyskach, zazwyczaj jest dużo wyższy poziom, trzeba pchać dalej.
Ponad rekord Polski, który dał Panu złoto w Pekinie?
- Myślę, że tak. Oczywiście trudno mi spekulować lub cokolwiek przesądzać, ale myślę, że rekord Polski pozwoli realnie myśleć o srebrnym medalu. By zdobyć złoty, trzeba pomyśleć o czymś więcej, nawet pchnięciu powyżej 22 metrów. Trudne, ale nie niewykonalne. Dodam od razu, iż niczego nie obiecam ani nie zadeklaruję. Jadę do Berlina walczyć i to wszystko. Medali nie wkładam sobie na szyję, nie dzielę przedwcześnie skóry na niedźwiedziu.
Ale wie Pan, jakie są oczekiwania kibiców, mediów. Wszyscy upatrujemy w Panu niemal pewnego kandydata do medalu.
- Ale ja sobie za bardzo tym nie zaprzątam głowy. Nie czuję presji, nie chcę jej czuć. Jestem zbyt doświadczonym zawodnikiem, zbyt dobrze znam reguły rządzące sportem, by przejmować się oczekiwaniami, sondażami, prognozami. Przy okazji przypomnę, że medal z igrzysk już mam, ale na podium mistrzostw świata jeszcze nie stałem. W Berlinie to inni będą bronić swych pozycji, ja będę mógł atakować.
Do rekordu Polski brakuje Panu kilku centymetrów. Tyle mówią liczby, a gdybyśmy mogli rozwinąć ten temat w mniej matematyczny sposób?
- Aby pobić rekord, muszę nadal podążać tą samą drogą, jaką idę od kilku lat. Znaleźliśmy razem z trenerem pewien sposób, model rozwoju mojej kariery, przynosi on owoce, zatem musimy mądrze i konsekwentnie go realizować i pogłębiać. Jestem obecnie zdecydowanie mocniejszy niż w analogicznym okresie ubiegłego roku, uzyskuję lepsze wyniki i jeśli nic się nie zmieni, powinienem ten rekord pobić. Na pewno jestem do tego przygotowany.
Co może, co musi Pan poprawić, aby zwiększyć swe szanse?
- Największe rezerwy mam w sile. To jednak szalenie trudna sprawa, w tym roku spędziłem mnóstwo czasu na siłowni, a poprawiłem się minimalnie. Z roku na rok jest zresztą pod tym względem coraz ciężej. Cały czas mogę też udoskonalić swoją technikę. Co prawda ostatnio wygląda naprawdę nieźle, ale zawsze jest się do czego przyczepić. To są niby drobne szczegóły, lecz na najwyższym poziomie one decydują o sukcesie.
Przyznaje Pan - "jestem mocniejszy niż przed rokiem". O ile?
- Sportowo - o klasę. W zeszłym roku do igrzysk nie udało mi się pchnąć 21 m, w tym roku uczyniłem to już kilka razy. Posługując się matematyką - jestem lepszy o ponad pół metra, sporo. Wskoczyłem na trochę inny poziom, w tym momencie wynik 21 m nie robi na mnie większego wrażenie, stał się normą, czymś oczywistym.
To kwestia pewności siebie, zdobytej w Pekinie?
- Poniekąd też. Ja na wynik 21 m byłem przygotowany już cztery lata temu, ale musiałem do niego dojrzeć i przede wszystkim ustabilizować technikę. Doślizgowa, którą się posługuję, charakteryzuje się małymi wahaniami formy. Jak już człowiek dotrze na pewien pułap, zostaje na nim na dłużej. Zdobyłem, zbudowałem podstawę, fundament, z którego mogę iść do przodu, piąć się do góry. Wcześniej bywało z tym różnie. Gdy udawało mi się dojść do pożądanej techniki, kończył się sezon, w kolejnym wszystko musiałem rozpoczynać niejako od zera. Sporo czasu mijało, nim znów osiągnąłem oczekiwany stan, bo część techniki się rozbijała, wracały stare nawyki, błędy. Teraz jest łatwiej, w mięśniach pozostał mi ten dobry ruch, łatwiej, zdecydowanie szybciej odbudowuję dyspozycję, startuję z wyższego pułapu.
To chyba niezwykle istotne w pchnięciu, konkurencji, w której wszystko zależy tylko i wyłącznie od człowieka. Wam sprzęt, kosmiczne technologie w niczym nie pomagają, zostaje tylko ciężka praca, pot, trud.
- No tak. Do dziś korzystamy z kanonu ćwiczeń wymyślonego w latach 70. ubiegłego wieku, wtedy wszystko zostało dokładnie obliczone. I nic nowego nie da się wprowadzić, bo te metody są najlepsze z możliwych.
To frustrujące czy może raczej budujące?
- Czemu frustrujące? Pływacy dostali do dyspozycji kosmiczne stroje, biją rekordy za rekordami, ale czy mają one dużą wartość? Wątpię. My mamy tę satysfakcję, że rezerw nie poszukujemy w technologiach tylko w ludziach. Dzięki temu zachowujemy jakąś ciągłość z zawodnikami sprzed lat, możemy mierzyć się ze starymi mistrzami. Jeśli już bijemy jakiś rekord, zapisujemy się w ten sposób w historii, to nie dlatego, że jest nam łatwiej. Dochodzimy do sukcesu tymi samymi metodami.
Rekord Polski ma 26 lat, rekord świata 19. Strasznie dużo. Podobnie zresztą jest i w wielu innych konkurencjach technicznych.
- Z tymi rekordami to jest sprawa nieco skomplikowana. Część z nich ustanowili prawdziwi fenomeni dyscyplin, zawodnicy wyjątkowi, jedyni w swoim rodzaju. Część została wyśrubowana przez niezbyt chlubną historię dopingową, którą podejrzewamy nawet w przypadkach, w których nikt nikogo za rękę nie złapał.
Najlepszy wynik w pchnięciu jest do pobicia, choćby w Berlinie?
- Ja widziałem rekord świata. Na rozgrzewce, lekko spalony, ale jednak. Dziś jest tylko jeden zawodnik, który mógłby pchnąć powyżej 23,12 metra. To Christian Cantwell. Ma niesamowitą siłę, moc i gdyby tylko technicznie był ukształtowany na poziomie Reese'a Hoffy, pewnie pobiłby rekord. Tak jednak nie jest, jego technika pozostawia wiele do życzenia. Nie mówię jednak nie, zobaczymy, co się wydarzy, choć osobiście superspektakularnych wyników w Berlinie się nie spodziewam. W niedalekiej przyszłości - już tak. Z roku na rok pojawiają się bowiem talenty, choćby niesamowity Niemiec David Storl. W wieku 19 lat uzyskał aż 20,43 m, świetny wynik, może zajść niesamowicie daleko.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-07-29

Autor: wa