Wystawieni na wariant łotewski
Treść
Rząd zapewnia, że polska gospodarka ma się całkiem dobrze. Ale po cichu tnie wydatki budżetowe i wynagrodzenia, by dopiąć przyszłoroczny budżet. Wskutek chłodzenia gospodarki w kryzysie może nam grozić "wariant łotewski" - redukcje płac o 10-20 procent.
W założeniach budżetowych na 2010 r. przyjęto całkowicie nierealistyczny wskaźnik inflacji, która zdaniem rządu wyniesie 1 procent w skali roku. Obecnie inflacja w naszym kraju kształtuje się na poziomie 3,6 procent. Czyżby rząd znów się pomylił? Bynajmniej. Ten "błąd" popełniony został specjalnie.
- Zaniżanie w budżecie wskaźnika inflacji to metoda na zmniejszenie deficytu budżetowego "w białych rękawiczkach". To zastępuje cięcia budżetowe, które nigdy nie przysparzają rządzącym popularności - wyjaśnia prof. Andrzej Kaźmierczak ze Szkoły Głównej Handlowej.
Mechanizm wysysania pieniędzy z budżetówki jest prosty: skoro inflacja wyniesie 1 proc., to wydatki poszczególnych instytucji finansowanych z budżetu zwiększą się o 1 procent. Ale że te instytucje w rzeczywistości będą musiały wykonywać budżet w warunkach wyższej inflacji (tj. po wyższych cenach), to za przyznane pieniądze mniej kupią, mniej zapłacą pracownikom, mniej zainwestują. Po co ciąć zamówienia publiczne, narażając się na awanturę taką jak przy redukcji zamówień MON, gdy można osiągnąć to samo, manipulując wskaźnikiem inflacji?
- Zaniżony wskaźnik inflacji uderzy też w emerytury i renty - przypomina prof. Kaźmierczak. Chodzi o to, że waloryzacja świadczeń o 1 procent nie zrekompensuje emerytom inflacyjnego wzrostu cen w 2010 r., co da taki sam efekt jak odgórne zmniejszenie wymiaru emerytury. Co więcej - także progi podatkowe zostaną zwaloryzowane w sposób niedostateczny, to zaś oznacza, że większa grupa podatników wpadnie w wyższy próg i będzie zmuszona uiszczać do budżetu np. 30 zamiast 19 procent swoich dochodów.
- To nic innego jak sprytny sposób łatania dziury w budżecie - podkreśla prof. Kaźmierczak.
Podobnie działa przyjęty w założeniach budżetowych 2,5-procentowy wskaźnik wzrostu płac w sferze budżetowej.
- To faktyczne zamrożenie płac, chociaż tego się głośno nie mówi - ocenia ekonomista.
- Brak wzrostu płac to pół biedy, gorzej że spadają nominalne wynagrodzenia. Firmy tną stałe premie i dodatki - zwraca uwagę prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jeśli rządowi uda się przeprowadzić przez Sejm specustawę ze zmianami w kodeksie pracy - od jesieni obniżanie wynagrodzeń i czasu pracy stanie się jedną z popularnych form walki z kryzysem.
Polska gospodarka pogrąża się w kryzysie, aczkolwiek proces ten jest przesunięty w czasie w stosunku do gospodarek zachodnich. Zaczęło się od budżetu, w którym już pod koniec ubiegłego roku zaczęło brakować pieniędzy. W tym roku proces ten się nasilił. Założenia do budżetu na 2010 r. świadczą o jednym: rząd Tuska będzie "walczył" z kryzysem przez... obniżanie wzrostu, czyli odwrotnie niż reszta świata.
- Wysychają źródła budżetowe - wyjaśnia prof. Jerzy Żyżyński. Topnieją wpływy podatkowe. Zwłaszcza z podatku VAT, bo to on jest głównym źródłem dochodów budżetu. Jest to efekt spadku tempa wzrostu gospodarki oraz sprzedaży detalicznej.
Do końca maja wpłynęło do kasy państwa 36,6 proc. planowanych w tym roku dochodów, podczas gdy wydatki budżetowe zrealizowano w 39,7 procentach. Aż 70 proc. wydatków budżetowych ma charakter sztywny i wynika z obowiązujących ustaw. To właśnie w tej sferze zaniżenie wskaźnika inflacji spowoduje oszczędności głównie kosztem ludzi.
Mniej wydatków i... dochodów
- W gospodarce wydatki przekładają się na czyjeś dochody, a dochody na wydatki. Rząd zdaje się nie dostrzegać, że ograniczenie wydatków budżetowych, a więc dochodów ludzi, których finansuje budżet, odbije się na budżecie dalszym spadkiem wpływów podatkowych - mówi prof. Żyżyński. - W efekcie zwijamy gospodarkę, zamiast ją rozwijać...
W założeniach budżetowych na przyszły rok przyjęto wskaźnik wzrostu PKB na poziomie 0,5 proc., co oznacza faktyczną stagnację.
- Rząd nie ma koncepcji stymulowania wzrostu gospodarczego. Zdecydował się na podtrzymywanie stabilności kosztem wzrostu - tak charakteryzuje tę politykę prof. Andrzej Kaźmierczak, wskazując, że ma ona tę zaletę, iż zwiększa zaufanie inwestorów zagranicznych, zmniejsza ucieczkę kapitału zagranicznego z Polski i ogranicza presję na deprecjację (obniżenie wartości) złotego.
- Jeśli już teraz nie wprowadzimy w życie planu pobudzenia gospodarki, to w 2010 roku będzie gorzej, a kryzys będzie wpływał jeszcze silniej na budżet poprzez spadek zatrudnienia i poziomu wynagrodzeń - przestrzega dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.
Na razie ubywa miejsc pracy w sektorze prywatnym, ale jeśli zapaść budżetu będzie się pogłębiać, to zwolnienia i ograniczenia wynagrodzeń mogą dotknąć też sektora publicznego, czyli nauczycieli, policji, wojska, urzędników. - Już wpadliśmy w spiralę schładzania gospodarki, a grozi nam przyspieszenie procesów recesyjnych - twierdzi dr Mech.
W założeniach za główne ryzyko dla przyszłorocznego budżetu uznano przedłużanie kryzysu na Zachodzie. A takie ryzyko jest - zdaniem ekonomistów - całkiem realne. Jeśli przyjąć ten pesymistyczny wariant, polityka schładzania prowadzona przez rząd zdewastuje polską gospodarkę realną i życie polskich rodzin.
Przykładów tego, co może się zdarzyć, nie trzeba daleko szukać. Kraj tak do niedawna chwalony za restrykcyjną politykę monetarną i fiskalną jak Łotwa stanął ostatnio na krawędzi bankructwa, a przed ostatecznym krachem uratowały go gigantyczne cięcia budżetowe, m.in. zmniejszono o 20 proc. płace sfery budżetowej i o 10 proc. emerytury. Czy nam to nie grozi?
Wspólna waluta szkodzi
Bezpośrednią przyczyną tak drastycznych posunięć na Łotwie stało się sztywne powiązanie łotewskiej waluty (łata) z euro, analogiczne do węża walutowego (ERM2). Ponieważ kurs łata do euro, bez względu na warunki gospodarcze, musi być zachowany, to należy dostosować do warunków gospodarczych płace, w przeciwnym razie gospodarka utraci konkurencyjność i przestanie funkcjonować.
- Na tym właśnie polega elastyczność płac w ramach wspólnej strefy walutowej. Na Łotwie obniżono płace i emerytury, bo nie można było sfinansować wydatków budżetowych ani też zdewaluować własnej waluty - tłumaczy dr Cezary Mech.
Dlaczego Łotysze nie porzucają euro, skoro formalnie nie są w eurostrefie? Ponieważ tamtejsza gospodarka - z racji prowadzonej polityki monetarnej - zadłużała się w obcej walucie na dużo większą skalę niż gospodarka polska. Ewentualna dewaluacja łata spowodowałaby wzrost wysokości rat i lawinę niespłacalnych kredytów, doprowadzając do bankructwa nie tylko ludzi i zadłużone firmy, ale i zagraniczne banki, które tych kredytów udzieliły.
Analogiczna sytuacja jak obecnie na Łotwie miała miejsce podczas krachu w Argentynie (powiązanej walutowo z dolarem), ale tam społeczeństwo nie zgodziło się na redukcję wydatków publicznych, obniżenie płac i emerytur. W rezultacie Argentyna nie była w stanie obsługiwać długu zagranicznego, nastąpiło załamanie finansowe, a państwo - chroniąc banki przed bankructwem - zablokowało konta obywateli.
Lepszy niższy kurs czy niższe płace?
- Gdybyśmy byli w strefie euro, zmierzalibyśmy obecnie do wariantu słowackiego - uważa dr Mech.
Powiązanie walut narodowych z euro dotyczy, oprócz Łotwy, także pozostałych krajów bałtyckich - Litwy i Estonii. Nie jest przypadkiem, że właśnie gospodarki tych krajów kryzys dotknął najsilniej. Także Słowacja, która tuż przed uderzeniem kryzysu przystąpiła do strefy euro, dziś w pośpiechu przygotowuje się do rewizji budżetu: deficyt przekroczy w tym roku 6,2 proc. PKB, wpływy podatkowe spadły o jedną trzecią, urzędy skarbowe sygnalizują problemy z egzekucją podatków, wskutek drożyzny 40 proc. Słowaków wyjeżdża na zakupy do Polski, a turyści, odwiedzający do niedawna słowackie Tatry, wybierają bardziej konkurencyjne oferty.
- Słowacy - chcąc zbilansować wydatki państwa i zachować konkurencyjność gospodarki - muszą się dostosować, tj. obniżyć swoje oczekiwania, w tym dotyczące wynagrodzeń i emerytur. Mogliby tego uniknąć, gdyby obniżyli kurs swojej waluty, ale pozbyli się jej na rzecz euro - wyjaśnia dr Mech.
Małgorzata Goss
"Nasz Dziennik" 2009-06-19
Autor: wa