Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Z tęsknoty i chęci udowodnienia

Treść

Rozmowa z Robertem Syczem, dwukrotnym mistrzem olimpijskim w wioślarskiej dwójce podwójnej wagi lekkiej
Wejść na szczyt jest ciężko, pozostać na nim jeszcze trudniej, a wrócić?
- Nie wiem, na razie wciąż próbuję to osiągnąć, przede mną daleka droga. Długo nie byłem pewien, czy będę pływał w dwójce, czy może czwórce, dopiero po regatach Pucharu Świata w Monachium wiem na sto procent, że w dwójce razem z Łukaszem Siemionem. Zajęliśmy tam szóste miejsce, apetyty mamy zdecydowanie większe.
Za Panem długi i domyślam się dość frustrujący okres, pozbawiony sukcesów, wyników na miarę oczekiwań. Spodziewał się Pan w najczarniejszych nawet scenariuszach, że może być aż tak bardzo pod górkę?
- Wioślarstwo uczy pokory. To konkurencja, w której mistrzem jest się do zakończenia sezonu, a potem na wszystko trzeba pracować od nowa. Zresztą, ja nigdy nie czułem się wielkim mistrzem, raczej zawodnikiem, który uczciwie, ciężko pracował i miał szczęście. Czy się spodziewałem? Z jednej strony nie, cały czas wierzyłem, że się odbijemy, z drugiej strony mieliśmy z Tomkiem Kucharskim tak duże zaległości treningowe, że nie mogliśmy liczyć na zbyt wiele. Przede wszystkim zagubiliśmy agresywną, dynamiczną technikę wiosłowania, z której zawsze słynęliśmy; moje problemy z kręgosłupem utrudniały powrót.
Brak kwalifikacji na igrzyska w Pekinie był największą porażką w Pana karierze?
- Tak, bolał bardziej niż często przez nas wspominana przegrana na mistrzostwach świata w 1999 roku. Wtedy byliśmy młodzi, wszystko po nas spływało, zresztą rok później zdobyliśmy olimpijskie złoto. Teraz nie dość, że nie pojechaliśmy do Pekinu, to jeszcze nie wystartowałem później na żadnej imprezie międzynarodowej. W pewnym momencie - w myślach - zakończyłem nawet karierę. Po jakimś czasie jednak zatęskniłem, porozmawiałem z żoną, trenerem Jerzym Brońcem i postanowiłem spróbować raz jeszcze. Już bez Tomka, który definitywnie pożegnał się z czynnym sportem i zajął szkoleniem młodzieży.
Jak długi tkwił Pan w zawieszeniu, rozpatrywał za i przeciw?
- Przez dwa, może nawet trzy miesiące myślałem, że to koniec. Zastanawiałem się, co dalej, jak sobie ułożyć życie. Doszedłem jednak do wniosku, że stać mnie na powrót i wiosłowanie na wysokim poziomie. Przyznam szczerze, że gdybyśmy pojechali do Pekinu i sięgnęli po kolejny olimpijski medal, obecny sezon byłby na pewno naszym ostatnim. Planowaliśmy pożegnać się z kibicami podczas mistrzostw świata w Poznaniu. Wszystko się jednak pozmieniało. A wracając jeszcze do Tomka, szkoda, że nasza wspólna przygoda zakończyła się w taki sposób. Ostatni okres, czyli układ z trenerem Marianem Hennigiem, był dość specyficzny i nie tęsknię za nim. Czułem, że najważniejsze nie stało się podnoszenie naszych umiejętności, świetne wiosłowanie, tylko zdobywanie medali, ciągłe udowadnianie, kto jest liderem w osadzie i zasługuje na więcej. Nie potrafiłem tego zaakceptować, było mi po prostu przykro.
Kucharski karierę zakończył, Pan został i to z konkretnym celem: startem na igrzyskach w Londynie. Wyzwanie ogromne, zwłaszcza że mierzy Pan w medal.
- Do tego mam w domu dwie córeczki, a pogodzić wychowywanie dzieci z wyjazdami na zgrupowanie i ciągłą nieobecnością jest szalenie trudne. Podziwiam moją żonę, która wzięła na swoje barki ogrom pracy i dla mnie to ona jest prawdziwą bohaterką i zasługuje na największe uznanie. A jeśli chodzi o stronę sportową, wiem, że w wieku 36 lat wiosłować w wadze lekkiej, zrzucać kilogramy i dbać o wagę jest wyzwaniem. Na marginesie dodam, że w tym roku udało mi się to bez większych problemów i byłem mile zaskoczony. Czekają mnie trzy ciężkie lata, pełne poświęceń, ale kocham wioślarstwo. Gdyby nie było moją pasją, pewnie poszedłbym w ślady Tomka i zaczął pracować z młodzieżą. Ale jeszcze nie teraz, na bycie trenerem przyjdzie czas, na razie chcę udowodnić, że w "starczym" wieku można wiosłować na wysokim poziomie. A poza tym, czy jest coś piękniejszego od spokojnego wiosłowania, czucia łodzi, tego, jak płynie, wchodzi w ślizg, dodaje się jej prędkości?
Powodzenie zależy przede wszystkim od zdrowia, a Pana kręgosłup lubi przypominać o sobie.
- I problemy niestety wracają jak bumerang. Także w tym sezonie, w najgorętszym okresie przygotowawczym, musiałem wyhamować, bo kręgosłup się odzywał. Są różne opinie, niektórzy mówią, że kłopoty związane są ze zrzucaniem wagi, odwodnieniem - to prawdopodobne. Bardzo poważnie rozważam pomysł położenia się na stół chirurgiczny. Od trzech lat jestem pod opieką znakomitego lekarza, który analizując zdjęcia rezonansu magnetycznego, zaczął mnie namawiać do poddania się operacji wstawienia implantów w celu odciążenia kręgosłupa, wyeliminowania nacisków na dyski międzykręgowe i zahamowania ich przesuwania się. Dzięki temu mógłbym funkcjonować bez bólu w życiu codziennym i sporcie. Decyzja jest trudna. Przede mną niespełna dwa miesiące przygotowań do poznańskich mistrzostw, chcę je wykorzystać jak najlepiej. Operacja wiąże się z co najmniej dwutygodniową rehabilitacją, teraz nie mogę sobie pozwolić na dwa dni wolnego. Jestem w stałym kontakcie z neurochirurgiem, prawdopodobnie jesienią będziemy działać.
Dlaczego znów zdecydował się Pan na dwójkę i dlaczego z Łukaszem Siemionem?
- Bo to moja koronna konkurencja. Niby mogłem spróbować swych sił w długich wiosłach i powalczyć o miejsce w naszej osadzie medalowej, ale to byłoby nie w porządku wobec chłopaków. Czemu Łukasz? Próbowaliśmy różnych wariantów, trener Broniec uznał, że stać nas na dobre pływanie.
Ile potrzebujecie czasu, by wszystkie trybiki zgrać na miarę oczekiwań i wypracować idealny rytm wiosłowania?
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Niekiedy wystarczą dwa, trzy tygodnie, czasem trzy lata to za mało. Kilka tygodni pływaliśmy z Łukaszem w nietypowym układzie, bo on szlakował, a ja siedziałem drugi, teraz trener Broniec zadecydował, żebym usiadł na szlaku, bo mam więcej doświadczenia i będę narzucał inny rytm, bardziej odpowiadający konkurencji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale jestem dobrej myśli.
Co było siłą osady Sycz - Kucharski, co może być siłą teamu Sycz - Siemion?
- Z Tomkiem wypracowaliśmy fantastyczną technikę wiosłowania, optymalnie dopasowując ją do naszych możliwości fizycznych. Byliśmy niesamowicie zgrani, dopasowani do siebie. Wiele osad na brzegu, w ergometrze czy w jedynkach uzyskiwało dużo lepszy czas, ale nie potrafiło przełożyć tego na dwójkę. Moim zadaniem, na chwilę obecną możliwy będzie powrót do techniki prezentowanej w latach 1997-2000. Wtedy pływaliśmy pięknie, wręcz idealnie. Jeśli to się uda, a mój partner zgra się ze mną, powinno być dobrze.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-07-07

Autor: wa