Zostały szczegóły, ale decydujące
Treść
Rozmowa z Piotrem Małachowskim, wicemistrzem świata w rzucie dyskiem
Za Panem niezwykle udany sezon: srebrny medal mistrzostw świata, rekord Polski. Jest się z czego cieszyć!
- Jest, jak najbardziej. Sezon od początku zapowiadał się bardzo fajnie, wydawało się, że będzie z górki, tyle że złapałem kontuzję palca. Do tego szczególnego, bo odpowiedzialnego za podkręcanie dysku. Zamiast w spokoju oczekiwać mistrzostw świata i szykować się do walki o medal, przeżywałem chwile zwątpienia, rezygnacji, niepewności. Na szczęście po konsultacjach u doktora Roberta Śmigielskiego odzyskałem nadzieję i...
...i zdobył Pan medal, bijąc przy okazji niesamowity rekord życiowy. Tymczasem jeszcze kilka dni wcześniej wcale nie był Pan pewien, czy w ogóle do Berlina się wybierze.
- Fakt. Czułem się fatalnie, bo z jednej strony marzyłem o starcie, z drugiej nie chciałem jechać na mistrzostwa tylko po to, by na nich być. Jestem wicemistrzem olimpijskim, nie mogę schodzić poniżej pewnego poziomu, nie wypada. Dopiero na ostatnim treningu przed wyjazdem, w Spale, rzucałem na tyle dobrze, że razem z trenerem podjęliśmy decyzję. Postanowiłem powalczyć, z nadzieją, że przy jakiejś wielkiej mobilizacji i pozytywnym stresie uda mi się rzucić daleko. 69 metrów się jednak nie spodziewałem, liczyłem na wynik w granicach 66-67 metrów. Naprawdę.
Co Panu pomagało w tym trudnym okresie, gdy zamiast z rywalami musiał Pan walczyć z urazem? Niby drobnym, ale dla dyskobola niesłychanie uciążliwym.
- Mam taki charakter, że walczę do końca. Poza tym mobilizowali mnie ludzie. Bliscy, którzy po każdym treningu mówili "będzie dobrze, dasz radę", i ci, którzy wątpili i podawali w wątpliwość sens startu. Tym drugim chciałem coś udowodnić (śmiech).
Polubił Pan przez ostatni rok srebro? Krążek z tego kruszcu zdobył Pan na igrzyskach w Pekinie, teraz na mistrzostwach świata.
- Wolałbym oczywiście złoto, ale nie narzekam. Srebro też smakuje świetnie, ma swoją wartość. Sukces z Pekinu mnie trochę zaskoczył. Niby byłem gotowy na dobry wynik i walkę o podium, ale w gronie faworytów się nie znajdowałem. W Berlinie sytuacja była już inna, presja, ciśnienie nieporównywalnie większe. Nie chciałem zawieść, rozczarować kibiców i siebie samego, ale też przez kontuzję niczego nie byłem pewien. Oba medale cenię podobnie, choć oczywiście dla sportowca najważniejszy jest sukces olimpijski. Równie mocno co z konkretnych wyników cieszę się z postępów. Mój rekord życiowy z roku na rok systematycznie się poprawia, zbliżam się do granicy 70 metrów. To ważne.
Pana przyjaciel Tomasz Majewski powiedział kiedyś, że po igrzyskach w Pekinie przeskoczył na sportowo wyższy pułap, nie schodzi już poniżej pewnego poziomu, jest mu łatwiej dochodzić do określonych i oczekiwanych rezultatów. W Pana przypadku jest podobnie?
- Podpisuję się pod tym stwierdzeniem. Wśród sportowców jest wielu mistrzów treningów, którzy potrafią na nich uzyskiwać fantastyczne rezultaty, a jak przychodzą zawody - czyli stres, presja - spalają się. Sukces, szczególnie olimpijski, pozwala zyskać pewność siebie, poczucie swojej wartości i psychiczny komfort. Po Pekinie razem z Tomkiem nie musimy się już obawiać żadnego rywala, teraz oni boją się nas. Poza tym wiemy, że potrafimy zachować zimną głowę, odciąć się od presji, pchać i rzucać daleko w najważniejszych imprezach.
Ile Pana kosztowało dojście do takiego miejsca?
- Na medal olimpijski pracowałem 11 lat. Dziesiątki długich zgrupowań, tysiące ciężkich treningów, tony przerzucane na siłowni, pot, ból, mniejsze bądź cięższe kontuzje, diety, brak czasu dla rodziny i przyjaciół, chwile zwątpienia. Do tego harówka ostra i uczciwa, cały czas, niezależnie od dnia, gorszego czy lepszego. Niby mogłem oszukiwać, popuścić sobie reżim, ale co by to dało? Nic, tak naprawdę okłamałbym samego siebie. Znajomi niekiedy mówili mi: "Ale ty masz fajnie, u nas zima, za oknem śnieg i mróz, a ty jedziesz sobie na miesiąc do RPA, gdzie świeci piękne słoneczko". Fakt, praży mocno, ale nie miałem czasu na zwiedzanie, tak mocno zasuwałem. Nawet gdy po porannym treningu dostawałem wolne popołudnie, wracałem do pokoju, by się przespać, poczytać książkę czy posurfować w internecie. To była moja forma odpoczynku, bo wiedziałem, że przede mną kolejny ostry trening.
A wie pan, co w tym wszystkim jest najgorsze? Że nie mam, nie mamy gwarancji. Osób pracujących tak samo jak ja, nawet ciężej, jest mnóstwo. Ilu naszych wspaniałych sportowców kończy kariery w wieku trzydziestu paru lat, bez medalu olimpijskiego czy choćby mistrzostw Europy na koncie. Zaryzykowali, poświęcili swoje życie, zdrowie, hobby, a nie udało im się spełnić, czyli zapewnić spokojnej przyszłości. Ja porównuję sport do hazardu. Ryzykujesz dużo, czasami wszystko, a pewności nie masz żadnej. Z Pekinu tylko dziesięciu Polaków wróciło z medalami. Tylko! Dlatego czasami warto dwa razy się zastanowić, gdy kogoś sądzimy, obwiniamy, krytykujemy za niepowodzenia.
Pan przez ostatnie półtora roku poprawił się aż o 2,5 metra. To bardzo dużo, ale teraz o każde kolejne kilka centymetrów będzie szalenie ciężko.
- Wiem, ale jak patrzyłem na swoje rzuty w Berlinie, szczególnie pod kątem techniki, to stwierdziłem, że jestem w stanie dołożyć jeszcze całkiem ładny kawałek. Rezerw mi nie brakuje, oczywiście nie jakiś spektakularnych, tylko minimalnych, drobnych, acz na najwyższym poziomie, decydujących o sukcesie. Muszę popracować choćby nad tym, by przy wyrzucie stawiać lewą nogę na całej stopie, a nie na palcach. Niby szczegół, lecz znaczący. Poza tym od pewnego czasu współpracuje ze mną były świetny dyskobol, obecnie fizjoterapeuta Andrzej Krawczyk. Dawniej prawie w ogóle nie poświęcałem czasu na rozciąganie czy masaż. Może z lenistwa, może z braku czasu lub braku przekonania. Teraz jest inaczej i widzę efekty co krok. Codziennie, po każdym treningu, rozciągam się. Mam krótkie i spięte mięśnie, przy stresie kurczące się jeszcze bardziej. Tymczasem po zabiegach stają się luźne, bardziej elastyczne, co zdecydowanie ułatwia mi rzucanie. Szczegół? Tak, ale jak istotny.
Gdzie są granice Pana możliwości? Lub inaczej: jak daleko rzuciłby Pan w Berlinie, gdyby nie uraz?
- Nie mam pojęcia. Wiele razy z trenerem zastanawialiśmy się nad tym, co by było, gdyby, ale gdybanie nie ma sensu. Trzeba cieszyć się z tego co jest i robić wszystko, by było jeszcze lepiej. O rekordzie świata [74,08 m - przyp. red.] nawet nie myślę, jest poza moim zasięgiem i pewnie poza zasięgiem kogokolwiek. Ale już granicę 70 m chciałbym pokonać. I jeśli to zrobię, będę naprawdę z siebie dumny. A myślę, że jestem w stanie.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-09-22
Autor: wa